Wydanie płyty jest wielkim wydarzeniem dla artysty, poprzedzonym zazwyczaj ciężką pracą, dużymi nakładami finansowymi i zapewne obawą czy, aby to, co chce się światu pokazać, będzie się podobało, znajdzie odbiorcę i dobre słowo tych najważniejszych, czyli słuchaczy. Nie zawsze bowiem sprzedaje się to, co dobre. W sumie niewiele zaryzykuję, twierdząc, że sprzedają się dobrze rzeczy słabe, płyty, które nie powinny się ukazać, ale w takie „dzieła” zostały wpompowane kosmiczne pieniądze, więc nie może się nie sprzedać. W taki sposób „kupuje się” recenzenta, media i niejednokrotnie odbiorcę. Na szczęście ten ostatni weryfikuje często dość dobrze to, co słyszy, więc w tym miejscu sprzedaż się kończy. A co w przypadku, gdy płyta jest dobra, jak na przykład debiutancki krążek Chango?
MONO vs. STEREO, bo tak nazywa się ten album, jest zwieńczeniem ciężkiej pracy i zapewne niemałych nakładów finansowych. Jak dotrzeć do szerokiego grona odbiorców, nie mając za plecami dużej wytwórni płytowej (rzadkie obecnie to przypadki) czy promotora, który bez obaw zainwestuje w dobre dźwięki. Warto też zadać sobie pytanie, jak szerokie to grono odbiorców na być? Do kogo ze swoją muzyką artysta chce trafić? Przecież nie do wszystkich, bo wszyscy nie słuchają wszystkiego. Co zrobić i jak zwiększyć liczbę słuchaczy i osób, które kupią płytę w czasach, gdy płyty się nie sprzedają? W przypadku Chango zapewne wszystkie te dywagacje miały miejsce, tym bardziej, że zespół nagrał album z muzyką niezwykle ambitną i nieprzeciętną.
Mijają dwa miesiące od premiery CD, miesiąc od ukazania się wersji analogowej (na Record Store Day). Czas szeroko rozumianej promocji, sprzedaży, zainteresowania, koncertów, recenzji i wywiadów. Padło mnóstwo dobrych słów, wraz z nimi opadły emocje. Teraz nadszedł czas, by po dwóch miesiącach słuchania i przeanalizowaniu niemal każdego dźwięku napisać, jakie emocje wywołuje we mnie MONO vs. STEREO. Zaczęło się od prezentacji kilku utworów, jeszcze przedpremierowo w programie radiowym, potem był czas wielokrotnego słuchania, a na deser obcowania z muzyką Chango był koncert w katowickiej Katofonii. Cóż chcieć więcej? I tak, jak dla artysty wielkim wydarzeniem jest wydanie płyty, tak dla słuchacza nie mniejszym wydarzeniem jest jej oczekiwanie i data premiery. Miałam to szczęście należeć do grona osób, które niecierpliwie czekały na debiut Chango. A jak wiemy, takie oczekiwanie niesie niejednokrotnie wielkie emocje i napięcie. Jeśli ten stan jest rozładowany tym, czego się oczekiwało, pełnia szczęścia odbiorcy gwarantowana. Właśnie w moim przypadku tak było. Zresztą znając wcześniejsze dokonania trzech muzyków z czteroosobowego składu wiedziałam, że się nie zawiodę. Materiał na płycie dopracowany jest w każdym szczególe. Świetnie się tego słucha, wszystkie nagrania tworzą całość, a to wcale nie jest takie oczywiste, jeśli jazz-rock podlewany jest funkiem czy zawiłymi gitarowymi riffami.
Można śmiało sobie zadać pytanie, czego na tej płycie nie ma? Jest prawie wszystko z wyjątkiem partii wokalnych, których brak akurat uważam za wielki atut. Mam też swojego cichego faworyta wśród bogatego instrumentarium wykorzystanego na płycie – jest to gitara basowa. Proszę posłuchać, jak pięknie jest wyeksponowana, jak wśród tak bogatych różnych dźwięków raz jest tłem, a raz przewodnikiem, umiejętnie dostosowując natężenie i barwę. Płyta dopieszczona w każdym calu, pięknie dopracowana, każdy szczegół, każdy dźwięk brzmi tak, jakby był najważniejszy. Umiejętne łączenie stylów daje efekt zabawy dźwiękami i absolutnej lekkości. Widać (okładka) i słychać, że zespół miał pomysł, a dzięki umiejętnościom konsekwentnie go zrealizował.
Dopełnieniem i potwierdzeniem mojego zachwytu nad płytą był wspomniany wyżej koncert. Zaprezentowanie na żywo materiału z płyty oraz dwóch innych utworów jest kwintesencją tego, co Chango sobą prezentuje. Każdy, kto nie zna płyty, a zobaczy koncert, z pewnością po ten materiał sięgnie. A jak dotrzeć do większej liczby osób, które przyjdą na koncert, kupią płytę, skoro gra się muzykę niełatwą, wymagającą skupienia i myślenia? Może rację ma Borys Sawaszkiewicz (klawiszowiec Chango), że „każdą muzykę da się sprzedać, problem tkwi w tym, że trzeba dotrzeć do grupy odbiorców, która jej słucha i poszukuje. W dobie internetu jest masę kanałów, którymi jesteś wstanie do nich dotrzeć. Należy pamiętać, że Internet jest przesycony, więc trzeba pisać muzykę na tyle dobrą, przemyślaną i pełną wysublimowanej zawartości, by to ludzie stworzyli kanały dystrybucji i zrzeszyli wokół niej grono fanów Artyści twierdzący, że nie zależy im na wielkiej publice, w mojej ocenie topią jedynie żale w poniesioną klęskę”. Czas pokaże czy dostosowanie się do obecnych czasów przyniesie coś więcej, niż sprzedaż kilkudziesięciu płyt. MONO vs. STEREO ma wielką szansę osiągnąć sukces. To jedna z najlepszych płyt, jakie ukazały się w ostatnim czasie na rynku polskim. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów jazzu czy rocka, ale absolutnie dla każdego, kto potrafi słuchać.
Izabela Godzisz