Heat to druga płyta w dorobku zespołu Lion Shepherd, a właściwie duetu, który tworzą Kamil Haidar (voc) i Mateusz Owczarek (git). Pierwsza grupa, z której znam Kamila, to nieistniejąca już Maqama. Zostawiła po sobie jeden album wydany w 2009 roku zatytułowany Maqamat. Można powiedzieć, że Lion Shepherd to spadkobierca Maqamy, choć Haidar stworzył ten zespół w 2008 roku, jeszcze bez Mateusza, z którym zaczął współpracować dopiero u schyłku Maqamy. Muzycy przypadli sobie do gustu, a raczej ich gusta i pojmowanie muzyki było na tyle podobne, że ich wspólne eksperymenty muzyczne zaowocowały powstaniem nowego projektu, któremu nadali nazwę Lion Shepherd. Po wydaniu pierwszego longplaya Hiraeth we wrześniu 2015, razem z Riverside udali się w trasę koncertową, podczas której dali się poznać słuchaczom w ośmiu krajach europejskich. Wraz z nową płytą przyszedł czas na ugruntowanie pozycji zespołu nie tylko w kraju, ale również w Europie.
We wszystkich swoich projektach Kamil łączył solidne rockowe granie z klimatami etnicznymi, przede wszystkim bliskowschodnimi. Nie powinno to nikogo dziwić, ponieważ jego w żyłach, oprócz polskiej płynie krew syryjska (matka Polka, ojciec Syryjczyk) i choć urodził się w Polsce, to kilka lat dzieciństwa spędził w kraju z którego pochodzi jego ojciec. Nie inaczej jest w Lion Shepherd.
Album Heat już przy pierwszym kontakcie (najpierw wzrokowym) robi bardzo pozytywne wrażenie. Jest wydany wyjątkowo oryginalnie. Koperta rozkłada się nie jak tradycyjny digipack, ale na wszystkie cztery strony. W centrum znajduje się krążek z ciekawym nadrukiem greckiej róży wiatrów (jak mi się wydaje). Dzięki krótkiemu „googlowemu” śledztwu odgadłem, że nazwy na nim zapisane, to imiona greckich bogów wiatru. Cztery skrzydełka, to fragmenty map krajów bliskowschodnich. Wygląda to bardzo efektownie i myślę, że dobrze koresponduje z muzyką zespołu. Wszak Kamil z Mateuszem opisują ją jako mix world music, transu, progresywnego rocka, bluesa i motywów bliskowschodnich.
Co otrzymujemy jeśli chodzi o muzykę? Na płycie znajduję się 10 utworów, kompozycje trwające od czterech do lekko ponad sześciu minut, wyjątkiem jest otwierający On The Road Again, który zamyka się w niespełna 160 sekundach. Już od jego pierwszych taktów słyszymy etniczne instrumenty strunowe i perkusyjne, które będą nam towarzyszyć już do końca płyty, choć z różnym nasileniem. Ta krótka kompozycja skutecznie wprowadza nas w klimat całego albumu. Zwraca uwagę bardzo staranna aranżacja, co przy tak wielu egzotycznych dla Europejczyka instrumentach jest godne pochwały. Pozycja druga to tytułowy Heat ze świetnym śpiewanym na wiele głosów refrenem. Numer trzy, czyli Code Of Life jest najmniej etniczny, bardziej elektryczny niż pozostałe utwory, w zasadzie poza „przeszkadzajkami” czyli różnego typu perkusjonaliami nie słychać egzotycznych dźwięków. Ta kompozycja brzmieniowo najbardziej przypomina Lion Shepherd z pierwszej płyty. Później następują dwa singlowe numery When The Curtain Falls i Dream On. Prawdę mówiąc, nie wiem dlaczego zostały one wybrane jako pierwsze do promowania albumu, bo moim zdaniem nie są ani najlepsze, ani najbardziej chwytliwe w zestawie. Nie znaczy to, że są nieciekawe, ale dość podobne w klimacie, tempie i metrum. W pierwszym z nich duże wrażenie robi wokalny finał, ostatnie pół minuty bez instrumentów, za to z fantastycznym wielogłosem Kasi Rościńskiej. W drugim zwraca uwagę piękna, klimatyczna, bliskowschodnio brzmiąca solówka Mateusza na gitarze. Kolejny utwór to Fail, początkowo mroczny, ale z jednym z najbardziej przebojowych refrenów. Spodobała mi się w nim również linia basu. Storm Is Coming, jest w dużej części oparty na kapitalnym gitarowym riffie Mateusza, mocnym, wręcz hardrockowym. Zespół pokazuje nam, że tradycyjne mocne rockowe granie nadal nie jest mu obce i stanowi jedną z podstaw muzyki Lion Shepherd. W kompozycji numer osiem – Dazed By Glory – gitarzysta znów pokazuje swój nieprzeciętny talent. Wiele ścieżek gitary nałożonych na siebie w końcówce robi ogromne wrażenie. Utwór dziewiąty to mój absolutny faworyt na płycie. Farewall jest najdłuższy, trwa ponad sześć minut. Zaczyna się od spokojnego śpiewu Kamila, słychać piękną nieoczywistą linię melodyczną, mocny refren, zróżnicowaną dynamikę, nieparzyste metrum – jak dla mnie zdecydowanie najlepsza kompozycja. Płytę zamyka Swamp Song, stanowiący raczej wyciszenie emocji po wysłuchaniu poprzednich utworów. Również tutaj słyszymy bardzo chwytliwy refren, dobre – nieco bluesowe – fragmenty z gitarą akustyczną i cudowną solówkę gitary elektrycznej. I to już koniec płyty, która mogłaby jeszcze trwać, bo wcale nie mam dosyć po dziesięciu utworach.
Jaka jest moja opinia o Heat? Może nie będzie to hit w rozumieniu radiowym. Dzisiaj rozgłośnie radiowe ogólnopolskie i komercyjne emitują muzykę z hitami, które są „kitami” (nie bójmy się powiedzieć tego głośno). Druga płyta Lion Shepherd ukazuje nam zespół dojrzalszy, bardziej świadomy tego, co chce przekazać swą muzyką. Osobiście uważam ją za lepszy materiał niż Hiraeth. Jest bardziej akustyczna, pojawia się więcej etnicznych, egzotycznych instrumentów (oud, perski santur, dzwonki tybetańskie, 12-strunowe gitary czy hinduskie perkusjonalia), są świetnie chórki i wielogłosy wspomnianej Kasi Rościńskiej. Muzyka Lion Shepherd na Heat jest bliższa nurtowi world music, jednocześnie nie zrywa z tradycyjną muzyką rockową czy gitarową Zachodu. Kapitalne połączenie dwóch światów. Myślę, że tym albumem Kamil i Mateusz maja ogromną szansę zrealizować to, co jest ich celem, czyli potwierdzić i ugruntować swoją mocną pozycję na muzycznym rynku – rodzimym i zachodnim. Życzę im tego, mając nadzieję na niezapomniany show na warszawskim festiwalu Prog In Park, bo będzie to pierwsza moja koncertowa styczność z Lion Shepherd, po której sobie dużo obiecuję.
Tomasz Michel