Epifania. To najwłaściwsze słowo dla opisania stanu, jaki przeżyli ci, którzy 10 lutego 2018 zdecydowali się zostać w warszawskiej Progresji do samego końca Warsaw Prog Days. Spora część publiki opuściła klub po koncercie znanego i kochanego nad Wisłą Colina Bassa (Elvis has left the building…). A to był błąd. Olbrzymi błąd. Fakt, grający po nich niemiecki Coogans Bluff nie jest może szczególnie znaną kapelą. Ale z pewnością nie jest kapelą znikąd. Gra od piętnastu lat, dorobił się pięciu studyjnych płyt i paru EP-ek. Od zawsze ciągnęło panów z Rostock do brzmień ze złotego okresu rocka, kiedy można było jednocześnie żywo, z polotem i nie do końca poważnie. Debiutancki long z 2008. roku, CB Funk był interesujący, ale na dobre Coogans Bluff wymyślili się na drugim albumie Magic Bubbles, gdzie po raz pierwszy zatrudnili sekcję dętą w składzie: saksofon tenorowy i puzon. To dało im zupełnie nowe brzmieniowe możliwości. Dziś panowie grają wściekle witalną mieszankę rocka i funku z klimatami bardziej awangardowymi (ciut King Crimson i Franka Zappy, więcej niż ciut Captaina Beefhearta, szczypta psychodelii dla lepszego smaku). Kompozycje mają świetne (właśnie – kompozycje, CB nie boją się kilkunastominutowych kobył), instrumentalistami są niezłymi (szczególne komplementy pod adresem perkusisty Charliego Paschena, ani chybi reinkarnacji Zwierzaka z Muppet Show), dbają o odpowiednio surrealistyczną oprawę graficzną płyt i dalekie od normalności teledyski – kompleksowy pakiet. A w Polsce o nich cichutko, choć stary rock i nowy rock udający stary zawsze cieszył się u nas estymą. Ale idę o zakład, że po tej krzyżówce błazenady i masakry, jaką zaserwowali kilka dni temu w Warszawie ich akcje u nas podskoczą. Pod sceną było szaleństwo – dośpiewywanie głupawych chórków, przepisowe pogo i tradycyjny „weselny wąż”. Kupiłem wszystkie dostępne na ich stoisku CD, przesłuchałem studyjniaki, doznając niemal erotycznej ekstazy, a teraz zabrałem się za niedawno wydaną koncertówkę – najnowsze dziecko Niemców.
Po takim trzęsieniu ziemi, jakie panowie zafundowali kilka dni temu spodziewałem się powtórki z rozrywki. Trochę się niestety przeliczyłem. CB raz jeden sprzeniewierzyli się szczytnym ideałom lat 70. i zamiast nagrać uczciwie jeden występ od A do Z zaserwowali mieszankę rejestracji poszczególnych utworów aż z pięciu różnych koncertów. Taki zabieg niweczy dramaturgię, nie pozwala wychwycić interakcji słuchaczy z muzykami. Owszem, brawa są, ale podejrzewam że trochę poucinane, a całość miejscami brzmi trochę zbyt płasko. Okazuje się też, że te powykręcane, pełne zwrotów akcji utwory zespół odgrywa owszem, bezbłędnie, ale jeden do jednego – nie siląc się na jakieś nadprogramowe solówki i improwizacje. Trochę żal. Jak również tego, że wokalista (i basista) Clemens Marasus chwilami spuszcza z tonu i nie epatuje słuchaczy jak na płytach charczącą, Beefheartowsko-Waitsowską manierą (patrz: nomem omen Beefheart czy N.R.I.H.C.). Inna sprawa, że nadużywając jej, mógłby zarżnąć wokal na resztę koncertu. Albo i tournee. Bluff Live nagrano podczas trasy promującej świetny album Flying To The Stars, ewidentnie zaprojektowany jako całość. W Warszawie CB otworzyli koncert rozpoczynającym go wściekle żywiołowym utworem tytułowym, a zakończyli relaksującym, wieńczącym płytę No Need To Hurry Up. Świetny zabieg, którego na koncertówce niestety zabrakło. Ale może już przestanę kręcić nosem, bo mimo wymienionych mankamentów Bluff Live to solidna wycieczka przez całą dotychczasową twórczość oryginalnego (jak na dzisiejsze warunki), mającego na siebie pomysł zespołu. W czasach traktujących się śmiertelnie poważnie, zaangażowanych w zmienianie świata albo smucących się jego upadkiem kapel ten zdrowy, wodewilowy sznyt czyni z kwintetu z Rostock zjawisko ożywcze i osobne. Nieobeznanych z tematem ten album na pewno zachęci, a obeznani też nie powinni poczuć się urażeni, bo Niemcy muzycznie nie dali ciała. Salomonowym wyjściem byłoby koncertowe DVD. Jeśli Coogans Bluff kiedyś takowe zarejestrują – kupię pierwszy.
Paweł Tryba