Redemption (2018) – Long Night’s Journey into Day

Dobra zmiana?

W szeregach Redemption nastały kolejne zmiany. W trakcie pracy nad płytą The Art of Loss (2016), ze względu na stan zdrowotny Berniego Versaillesa, do grupy dołączyli Chris Poland oraz Simone Mularoni (DGM). Trzeba przyznać, że Nick Van Dyk nie mógł sobie wybrać lepszego gitarowego wsparcia, ale punkt zwrotny w jego zespole miał dopiero nadejść. W minionym roku (w spocie promującym XIX odsłonę ProgPower USA) padła informacja, że na nadchodzącym krążku, zatytułowanym Long Night’s Journey into Day, zadebiutuje nowy frontman. Raya Aldera, który z Redemption był związany od czternastu lat, zastąpił sam Tom Englund (Evergrey). Wokalista miał więc przed sobą niemałe wyzwanie. W tak emocjonalnej muzyce, w którą van Dyk od zawsze wkładał całe swoje serce, mógł sprawdzić się wyłącznie głos o wszechstronnej barwie. Tego Englundowi nie można odmówić, ale czy zdołał dorównać tak silnej osobowości, jaką jest Alder?

Zanim jednak padnie odpowiedź na to pytanie, warto przyjrzeć się lirycznej stronie wydawnictwa. Nick van Dyk na Long Night’s Journey into Day ponownie udaje się w podróż do ludzkiej duszy. Kreśli portret jednostki, która stara się odnaleźć sens istnienia w świecie podążającym za pustymi potrzebami. Muzyk sugeruje, że nasze problemy wynikają z obojętności i bezczynności – zatracamy się, bo zamiast skoncentrować się na sobie i bliskich, nieustannie mierzymy się z wymaganiami narzuconymi przez społeczeństwo. Teksty składają się więc na dosadny traktat o dążeniu do indywidualności i wewnętrznego spełnienia. Im bliżej końca, tym bardziej da się odczuć, że to kolejne katharsis van Dyka, choć nie jest ono tak intensywne, jak to miało miejsce w przypadku The Fullness of Time (2005) czy This Mortal Coil (2011).

Jeszcze chwilę przed premierą na nowy krążek Redemption padł cień niepewności. Dwa z trzech opublikowanych singli – Little Men i Someone Else’s Problem – od strony instrumentalnej były porządnymi kompozycjami, ale wokalnie mocno zawodziły. Englund sprawiał wrażenie, jakby nie miał pomysłu na melodie, a jego głos niknął wśród solówek i polirytmicznych podziałów. Znacznie lepszy okazał się Indulge in Color. Chwytliwe harmonie (uzupełnione o orkiestracje Rona Fisha) i dynamiczna struktura utworu w końcu pozwoliły otworzyć się Tomowi, a całość dopełniły sensytywne partie fortepianu w wykonaniu Vikrama Shankara, nowego nabytku grupy. Na całe szczęście wszelkie ambiwalentne emocje, które towarzyszyły słuchaczom przed wydaniem Long Night’s Journey into Day, zostały rozwiane już przy pierwszym kontakcie z albumem.

Lepszego wejścia od Eyes You Dare Not Meet in Dreams panowie nie mogli sobie wykombinować. Szybki riff, wsparty podwójną stopą i gitarowym solem, od razu wytęża uwagę, a po wejściu Englunda wszelkie obawy zostają rozwiane. Nawet następujący po nim Someone Else’s Problem brzmi o niebo lepiej, a to dlatego, że w odróżnieniu od wersji singlowej jest dłuższy o przeszło dwie minuty (na potrzeby promocyjne wycięto m.in. kapitalny wstęp i większość bridge’ów). Zarówno The Echo Chamber, jak i Impermanent dalej podtrzymują wysoki poziom materiału – nie brakuje więc instrumentalnych ewolucji i nośnych melodii, które z miejsca przywołują nastrój znany ze Snowfall on Judgement Day (2009). Po wspomnianych wyżej Indulge in Color i Little Men, Amerykanie nieco zwalniają. And Yet rozpoczyna się minimalistycznie – proste akordy, wygrane na fortepianie, zgrabnie uzupełniają się z interpretacją Englunda – ale z każdą dodawaną sekcją utwór coraz bardziej się ożywia. Co prawda nie jest to poziom Origins of Ruin, ale to wciąż poprawna ballada. Na The Last of Me muzycy wracają do stałych schematów, by potem zaskoczyć słuchaczy odważnym coverem pewnego przeboju U2. New Year’s Day sprawdza się jako swoista parafraza, która na dodatek idealnie wpisuje się w liryczny koncept albumu. To solidnie zaśpiewana, utrzymana w duchu oryginału translacja. Podstawową część wydawnictwa kończy tytułowy Long Night’s Journey into Day, będący jedną z najbardziej kompleksowych kompozycji w dorobku Redemption. Nie brakuje w niej przestrzennych motywów, instrumentalnych wyścigów czy odpowiednio wyeksponowanej sekcji rytmicznej (Sean Andrews i Chris Quirate nie tylko tutaj, ale i na całej płycie okazali się nieocenieni) – istna esencja metalu progresywnego z początku lat 2000.

Dodatkowo na płycie znalazło się miejsce dla rerecordu Noonday Devil oraz „wykastrowanego” na potrzeby radia Someone Else’s Problem. Ten pierwszy jest nową wersją utworu z This Mortal Coil – o wiele lepiej zmasterowaną, ale mimo to niedorównującą oryginałowi z Alderem na froncie.

Panowie z Redemption nie nagrali tak dobrego materiału od czasu Snowfall on Judgement Day. Englund nie zmienił osobowości zespołu – nią od zawsze był Nick van Dyk – ale wprowadził za to odrobinę więcej werwy do ich muzyki. Tom godnie kontynuuje pracę Raya – ma zupełnie inny temperament, ale potrafi być równie autentyczny i uczuciowy jak swój poprzednik. To najlepsze możliwe zastępstwo. Poza tym grupa nigdy dotąd nie brzmiała tak wyraziście i selektywnie, a jest to zasługa nie byle kogo, bo samego Jacoba Hansena (Epica, Kamelot, Evergrey). Pod kątem realizacji płyta bije na głowę poprzednie dokonania Amerykanów i miejmy nadzieję, że ich współpraca okaże się w przyszłości równie owocna.

Long Night’s Journey into Day nie obala gatunkowego status quo, nie jest też najlepszym dziełem Redemption, ale nie można odmówić mu żywiołowości. To album bezpretensjonalny, choć technicznie wymagający, skoncentrowany przede wszystkim na emocjach i melodii. Po prostu: stara, dobra szkoła prog metalu.

Łukasz Jakubiak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.