2. września w krakowskim Klubie Studio na scenie pojawiły się dwie progmetalowe grupy. Występ Pain of Salvation poprzedził set włoskiego Kingcrow. Szwedzki zespół dzień wcześniej zagrał także w warszawskiej Progresji, kontynuując trasę promującą album In the Passing Day of Light.
372 dni – takie delikatne spóźnienie na koncert Pain of Salvation, chcąc nie chcąc, było mi dane zanotować. Siła wyższa (ślub przyjaciela) sprawiła, iż nie mogłem dotrzeć na Ino-Rock Festiwal 2017, a po wydanym w styczniu ubiegłego roku In the Passing Light of Day (w podsumowaniu AD 2017 uznane przeze mnie za drugi najlepszy album), byłem niezwykle zmotywowany – co by nie powiedzieć zdesperowany – aby szwedzką grupę zobaczyć na żywo. Jednak jako rzecze popularne przysłowie: co się odwlecze, to nie uciecze. Na moich ambitnych planach nie zaważyło nawet to, że Grendel nie zabrał mnie ze sobą do Barcelony na Be Prog! My Friend Festiwal. Daniel Gildenlöw i spółka zawitali bowiem do Warszawy i Krakowa na kolejne dwa koncerty w ramach drugiej części trasy promującej ostatni album.
Skoro dotarliśmy już do 2. września 2018, zacznijmy od początku, a zatem supportu. Włoski Kingcrow ma na swoim koncie już sześć studyjnych płyt, a wydanie siódmego albumu The Persistence nastąpi lada moment, bowiem 7. września. Sprawia to, że rozgrzewanie publiczności przed występami Pain of Salvation jest dla Kingcrow fantastyczną okazją na wypromowanie nowego materiału. Wokalista, aby zjednać sobie widownię uciekł się do najbardziej cenionego w Krakowie żartu: „Jesteście lepsi niż Warszawa.”
Włosi zaprezentowali w Studio siedem utworów. Druga część setu, rozpoczęta od Father, wypadła moim zdaniem znacznie lepiej, choć mogło to być spowodowane wyłącznie wzrostem koncentracji zmysłu słuchu po zakończeniu robienia zdjęć na potrzeby niniejszej relacji i osobistego archiwum. Żeby się przekonać, czy Kingcrow od początku grało równie ciekawie, musiałbym skorzystać z wehikułu czasu, a ten choć napisany przez Wellsa w 1895 roku, nakręcony przez Pala w 1960 i nagrany przez Dżem w 1989 – do dziś nie doczekał się (na całe szczęście) wynalezienia. Gdyby taka maszyneria powstała, jestem pewny, że doszłoby do zdarzeń znacznie przewyższających tragizmem zagranie tego numeru Dżemu przez Metallikę.
Father i The Persistence okazały się kompozycjami na tyle ciekawymi, abym z pewną (delikatną, ale jednak) niecierpliwością czekał na piątkową premierę nowego krążka Włochów. Zaskoczył mnie negatywnie jedynie wybór If Only na utwór zamykający set – dopiero po dobrych trzech minutach rozwinął się na tyle, aby było go w ogóle sens umieścić w secie, trwającym circa trzy kwadranse.
Dwadzieścia minut przerwy wprawiło mnie w pewną konsternację. Playlista odpalona, aby umilić widowni oczekiwanie na główny punkt programu, zdecydowanie wymknęła się spod kontroli i nijak miała się do klimatu wieczoru. W tak zwanym międzyczasie z głośników poleciało Sail i parę innych numerów, które w najlepszym razie można nazwać roboczo pograniczem indie rocka i modern popu.
Wprawdzie nie punktualnie, ale za to w towarzystwie szumu generowanego przez stareńki telewizor kineskopowy, na scenie pojawili się ulubieńcy publiczności. Zaczęli od On a Tuesday, aby płynnie przejść do Reasons oraz Meaningless. Mocne otwarcie tryptykiem z In the Passing Light of Day, a więc nieco inaczej niż w Inowrocławiu i Barcelonie. Szybko okazało się, że zmian w setliście jest więcej – w krakowskim Klubie Studio nie wybrzmiał ani jeden utwór z Remedy Lane, zabrakło także Linoleum jako rodzynka z Road Salt One.
Garstka pierwszych wrażeń – gitary okazały się satysfakcjonująco chropowate, wokale odpowiednio zbilansowane i ku mojemu zaskoczeniu nie było tak… głośno. I być może właśnie to było kluczem do uzyskania naprawdę dobrego brzmienia. Jeszcze jedna prędka obserwacja, którą poczyniłem po Falling i The Perfect Element: utwory z In the Passing Light of Day wypadały lepiej, czyściej, precyzyjniej. Nie wiem, czy to kwestia używanych przez muzyków instrumentów, mojego uwielbienia dla tego albumu czy jakichś kombinacji dźwiękowców za konsolą.
Gildenlöw nie mówił zbyt wiele, nie rozwlekał przerw, o ile nie wiązało się z to zaplanowymi elementami performansu. Po pięciu utworach usiadł spokojnie na krzesełku, mając po swojej prawicy ustawiony na środku sceny gramofon. Pokazał publiczności kilka winyli, po czym odpalił Boney M, co było jasnym sygnałem delikatnej zmiany klimatu. Świetnie ograne wielobarwnymi światłami Disco Queen porwało publiczność. Ruchy bioder Johana Hallgrena podczas refrenu jeszcze długo będą śniły mi się po nocach. Skoro jesteśmy przy ruchu scenicznym – przygotowanie atletyczne Hallgrena i Gildenlöwa robi olbrzymie wrażenie. Tak minimalistycznej zawartości tkanki tłuszczowej nie powstydziłoby się wielu zawodowych sportowców.
Kingdom of Loss i Handful of Nothing nie przyniosły rewolucji. Ot, dobrze odegrane, na poziomie oświetlone, numery. Klimat nieco rozbił Pilgrim, przesadnie odchylony w stronę „jazgoczącej” melancholii. Inside Out sprawiło jednak, że wszystko szybko wróciło na właściwe tory. Podstawowy set zamknął potężny Full Throttle Tribe, utwierdzając mnie dobitnie w przekonaniu, że nie myliłem się w swojej ocenie materiału z ostatniej płyty.
Na bis Pain of Salvation zaproponowało jedynie dwa utwory, ale że po Used, Szwedzi zagrali The Passing Light of Day – w sumie dało to przeszło dwadzieścia minut dodatkowego wysiłku na scenie. Ostatnią kompozycją zespół urzekł i uwiódł publiczność, a w oczach niektórych fanów pojawiły się łzy wzruszenia. Pierwszy raz byłem świadkiem takiego poruszenia na widowni. Po wielokrotnym przesłuchaniu In the Passing Day of Light uwiecznionym unikalnym koncertowym doświadczeniem mogłem dojść wyłącznie do jednego wniosku, niezależnie od tego jak patetycznie by nie zabrzmiał: Daniel Gildenlöw jest nie tylko wspaniałym artystą, ale też pięknym człowiekiem.
Adam Śmietański
PS. Dziękujemy firmie Rock Serwis za akredytację prasową.