Robert Błaszak: Żeby lekko wejść w ten wywiad chciałbym zapytać czy Liverpool nadal jest znany głównie z Beatlesów? Jak postrzegasz dziś swoje miasto?
Mick Moss: To interesujące pytanie. Jest tu dużo aspektów. Ale ja jestem w tym mieście zakochany. Tu się urodziłem, tu jest moje życie, moja rodzina. Nigdy się stąd nigdzie nie przeprowadzałem. Czuję silny związek z Liverpoolem, tu żyją moje dzieci, moi rodzice. Tak więc jest wiele powodów, dla których kocham to miasto, ale jak w każdym mieście są elementy, które mi się nie podobają – to duże miasto i ma ono wiele wymiarów.
Co do Beatlesów, to pokolenie moich dzieci nie jest w ogóle nimi zainteresowane. To dla nich zbyt zamierzchłe czasy. Nie chciałbym jednak generalizować, bo także i wtedy, gdy ja byłem dzieckiem The Beatles byli już historią, ale przecież pokolenie moich rodziców było częścią beatlemanii. Wiesz, za moich czasów ta wielka ekscytacja Beatlesami już przeminęła, mimo to rodzice słuchali tej muzyki i stała się ona niejako automatycznie znaczną częścią mojego życia i zawsze będzie, bo to wielki zespół. Jego twórczość dzielę na trzy okresy, pierwszy, który do mnie nie trafia, to pozytywne granie prostych piosenek, drugi to etap psychodeliczny np. Yellow Submarine, ale najbardziej cenię Beatlesów za trzy ostatnie albumy, które są poważniejsze w przekazie.
RB: Wiem, że Twoja twórczość wychodzi z Twojego wnętrza oraz z przefiltrowanej obserwacji zewnętrznej. Ale nawet najbardziej niezależny artysta nie jest całkowicie odporny na wpływy i inspiracje. Co Ciebie kręci, jakie brzmienia i jacy wykonawcy?
MM: O, to proste, muzyka zawsze było wokół mnie. Gdy byłem młody – to był bodaj rok 1984 – otrzymałem pierwszą płytę winylową. I to była płyta grupy Ultravox. Słuchałem jej od deski do deski każdego dnia…
RB: …czy to był album Vienna?
MM: Vienna? Nie. To kamień milowy, ale tamten album to była płyta Quartet – szczególnie mnie poruszał zawsze utwór Visions In Blue. To utwór o pełnym brzmieniu, z ciężkimi syntezatorami, ze wspaniałym mrocznym nastrojem – absolutnie monumentalny. Zawładnął moją młodą wyobraźnią do tego stopnia, że myślę, że miał największy wpływ na muzykę, którą tworzyłem. I to pozostało we mnie do dziś. To nie tak, że próbuję kopiować ich muzykę, ale tamtego klimatu i nastroju, jaki dał mi Ultravox, szukam nawet teraz będąc dorosłym, dojrzałym muzykiem w mojej twórczości. To jest jedna strona medalu. Po drugiej jest Iron Maiden. Poznałem ich, gdy miałem 14 lat. Ich muzyka mnie wprowadziła w strefę zupełnie inną. W rejony ostrych gitar, niesamowicie energetyczne. No i automatycznie nadszedł thrash i death metal. Potem jednak zwróciłem się w stronę psychodelii i prog-rocka. Więc jeśli połączysz mroczne syntezatory Ultravox z radosnymi gitarami Iron Maiden i ambitniejszymi aranżacjami rocka progresywnego otrzymasz Antimatter.
RB: Czy jesteś człowiekiem uduchowionym? Przeczytałem gdzieś, że zwracasz uwagę na znaki, jakie przynosi Ci los.
MM: Czy jestem? To zależy jak zdefiniować człowieka uduchowionego. Bo według mnie to taki człowiek, który jest w mniejszym stopniu nastawiony na przyziemne aspekty życia. Tak bym opisał duchowość. Dla przykładu: ktoś, kto przychodzi po pracy do domu i myśli tylko o lunchu, idzie spać myśląc o kolejnym dniu pracy, wściekły na ludzi… Myślę, że to nie jest osoba bogata duchowo. To jest ktoś skupiony wyłącznie na przyziemnych elementach życia. Ktoś, kto nie może, nie chce się oderwać od codzienności. Takie życie jest dla mnie czymś bardzo dziwacznym, nienormalnym…Zresztą to jest jeden z tematów płyty Black Market Enlightenment, w którym zauważam jak taka przypadkowa egzystencja, występująca na masową skalę, powoduje wielki kryzys egzystencjalny społeczeństwa… Pytałeś o znaki. Tak, staram się odczytywać znaki. Tak, myślę, że także dzięki temu jestem bardziej uduchowioną osobą od przeciętnego człowieka, żyjącego sprawami przyziemnymi.
RB: Czy takim znakiem dla Ciebie było odejście Duncana Pattersona z Antimatter?
MM: To nie był znak. Odejście Duncana nie było znakiem. Nie rozmawialiśmy w ogóle o następstwach jego odejścia. Po prostu odszedł, bo chciał robić coś innego. To naturalne. W ogóle uważam, że jakiekolwiek rozmyślne działanie człowieka nie może być traktowane jako znak. Znaki są niezależne od ludzi. Daje nam je natura, wszechświat, a nie wewnętrzna decyzja pojedynczego człowieka.
RB: W Twoich tekstach, ale też w wywiadach mówisz o ciemnych stronach człowieczeństwa, że ludzie łatwiej stają się podli niż dobrzy, że zbyt mało jest tych obdarzonych empatią. Czy więc według Ciebie rodzaj ludzki ma więcej wad niż zalet?
MM: Nie generalizowałbym. Nie możemy tak uogólniać. Piszę o tych mrocznych stronach człowieczeństwa, o moich doświadczeniach, o własnych przeżyciach. Nie piszę o ideach ani o całej ludzkiej populacji. Gdziekolwiek się udasz ludzie są różni, ale tak naprawdę wszędzie tacy sami, przekrój społeczny jest w każdym mieście czy kraju podobny. Wszędzie są psychopaci i pełni empatii, filantropi i złodzieje… Masz ich w każdym mieście na całym świecie. To jest mroczna planeta, ale też jest to planeta dobra i to wszystko istnieje w jednym i tym samym czasie. I obie te części są połączone łukiem tęczy…
RB: Mam czasem nieodparte wrażenie, że najpiękniejsze dzieła tworzą ludzie zamknięci w sobie, ludzie, z których wnętrza wydobywa się metafora i którzy tak naprawdę nie chcą pokazać tego wnętrza wprost. Czy uważasz siebie za introwertyka?
MM: W tym co mówisz jest dużo prawdy. Tak. Zdecydowanie jestem introwertykiem, ale też bywam ekstrawertyczny. To się wiąże z tymi kolorami tęczy – każdy człowiek ma bogate kolorystycznie wnętrze i czasem te kolory wypływają. Jednak na co dzień jestem introwertykiem, zamykam się w swoim domu, nie lubię wychodzić na zewnątrz, nie lubię robić zakupów. Ale z drugiej strony nie mam oporów, by stanąć na scenie przed wielotysięczną (tak było kilka miesięcy temu na Night Of The Prog Festival) publicznością – nie ma wtedy we mnie strachu.
RB: Moim zdaniem ambitna muzyka ma wspaniały dar, dar uwrażliwiania słuchaczy – u tych, którzy podstawową wrażliwość posiadają – wzmacnia ją, a interakcja między artystą a widownią na żywo jest apogeum tego uwrażliwiania. Jak to wygląda od strony artysty? Czy grając na scenie odczuwasz tę interakcję, tę wymianę energii?
MM: Nie wiem czy to tak można nazwać. Aktywność publiczności oczywiście odbieram, ale w stopniu wystarczającym do tego, by wymieniać z nią proste odczucia, bo grając na scenie jestem bardzo silnie nastawiony na własne wnętrze – wchodzę głęboko w siebie, więc nie do końca mogę być świadomy tego co robi publiczność. Od niedawna jednak staram się zwracać baczniejszą uwagę na reakcje publiczności i korzystać z jej energii, wymieniać tę energię. Zauważyłem pełne spektrum zachowań: znaczna część słuchaczy przychodzi, by miło spędzić czas, dziesięć procent silnie przeżywa, często nawet śpiewa ze mną każde słowo tekstu, kolejne dziesięć procent stoi jakby się spodziewało na scenie kogoś innego. Oczywiście znów nie można generalizować, jest różnie z tymi relacjami. Przeważnie jednak tę energię publiczności czuję, otrzymuję i dostrzegam, że oni mnie nią karmią, że odczuwają moją muzykę, moje emocje. I to mnie wpycha głębiej we własne wnętrze i koncert jest pełniejszy.
RB: Twórcy tacy jak Ty nie są skłonni do tworzenia dzieła we współpracy z innym artystą. Przecież nawet sam powiedziałeś kiedyś, że pierwszą wspólną płytę z Duncanem tworzyliście w rzeczywistości oddzielnie: on napisał część materiału sam, a Ty napisałeś drugą. Na pewno do wspólnej pracy potrzebny jest kompromis. Z drugiej jednak strony współpracując możesz zobaczyć dzieło z innej perspektywy, co może rozszerzyć i wzbogacić wspólne dzieło. Możesz się do tego odnieść?
MM: Potencjalnie tak, współpraca może być korzystna dla obu stron, jeśli są one do tego zdolne. Takie osoby mają otwarty umysł, a to oznacza zdolność do ustępstw. Wierzę, że finalnie, by uzyskać oczekiwany przez siebie efekt końcowy, trzeba być upartym, trzeba wytrwale dążyć do swojej koncepcji. Twoja wizja formy końcowej zawsze jest odmienna od spojrzenia kogoś innego. Ale nie mówię, że nie jestem zdolny do współpracy. Tworzę przecież projekt The Sleeping Pulse z Luisem [Fazendeiro – przyp. aut.] z Portugalii. Nie wiem czy to jest dobry przykład, bo przecież w tym projekcie to Luis tworzy i odpowiada za całą stronę muzyczną, a ja piszę teksty i układam linię melodyczną wokalu – tak sobie ułożyliśmy współpracę. Ale Luis jest podobnie jak ja bardzo upartym człowiekiem i tak naprawdę na jego wizję muzyczną nie mam wpływu. A on nie wtrąca się do moich melodii wokalnych i tekstów. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy któraś ze stron jest całkowicie niezadowolona z materiału, który druga osoba stworzyła. Wtedy następuje dyskusja i próba kompromisu. To są najtrudniejsze momenty dla nas obu. Ale tak właśnie wygląda w moim przypadku współpraca.
RB: Byłeś już wielokrotnie w Polsce. Czy spotykałeś się przy tej okazji z muzykami polskimi? Czasem wydaje mi się, że muzyka grupy Riverside przystaje do Twoich klimatów.
MM: Jest oczywiście trochę różnic między nami, ale rzeczywiście – pochodzimy z tej samej planety. Michał [Łapaj – przyp. aut.] jest wspaniałym facetem, mamy fantastyczny kontakt.
Wiesz, będąc w trasie spotykam się z innymi muzykami i są różni. Znów generalizuję, ale wśród muzyków podobnie jak w innych ludzkich społecznościach niektórzy są normalni, są też muzycy, wspaniali, naprawdę piękni. I są też tacy, którzy są po prostu idiotami, są aroganccy, podli, mają poważne kompleksy. Cenię sobie kontakty z tymi pięknymi, wspaniałymi muzykami. Do tej grupy właśnie zaliczam Michała i chłopaków z Riverside, choć spotkaliśmy się kilkukrotnie – to wystarczyło by się poznać i znaleźć wspólny język. Pytasz o inne polskie zespoły – bliska mojej duszy jest twórczość grupy Tranquilizer [psycho-popowe trio z Trójmiasta – przyp. aut.].
RB: Czy podczas listopadowych koncertów usłyszymy przekrój Twojej twórczości, czy też będzie on oparty o materiał najnowszy i ten z Judas Table?
MM: Nie zastanawiałem się nad tym jeszcze. Ostatnie 18 miesięcy spędziłem nad materiałem na Black Market Enlightenment. Teraz planuję wyjazd na urlop, który pozwoli mi zejść na ziemię. Jak wrócę z wakacji ze świeżą głową będę układał setlisty trasy koncertowej. Będę się starał zmieścić w każdym koncercie co najmniej 5 utworów z nowej płyty. Ale na dziś nie umiem powiedzieć co się wydarzy.
RB: Właśnie, jaka jest dla Ciebie Twoja nowa płyta? Zapowiadana jest jako najbardziej progresywna z płyt Antimatter.
MM: Ten album sięga głęboko we mnie, w warstwy mojego wnętrza. To nie jest typowa płyta koncepcyjna, ale każdy utwór opisuje kompletnie inny aspekt głównego tematu płyty. Wszedłem głęboko zarówno w warstwę muzyczną, jak i w wokalną interpretację, i w teksty. Poszedłem dalej w tę mroczną stronę niż na wszystkich poprzednich albumach. Rzeczywiście jest to muzycznie, ale i tekstowo bardzo progresywny materiał.
RB: A kiedy się ukaże Black Market Enlightenment? Będziemy mogli nabyć ją podczas listopadowych koncertów?
MM: Na początku listopada płyta będzie gotowa, za produkcję odpowiada Daniel Cardoso – 9 listopada jest datą ustaloną. Chcemy, by podczas trasy były dostępne wszystkie wersje tej płyty, także edycja specjalna, choć tego zagwarantować nie mogę, jest jednak duża szansa, że tak będzie.
RB: Cieszę się z tego, że zagracie również w moim Wrocławiu. Bywałeś tu już wcześniej.
MM: Boże. Milion razy – we Wrocławiu lubimy grać i występujemy bardzo często. Graliśmy tu chyba sześć czy siedem razy – ostatnio w klubie „Od zmietu do zwitu” („Od zmierzchu do świtu” – 🙂 ) no i w pięknie nazwanym klubie „Liverpool”…
RB: I tak od Twojego Liverpoolu doszliśmy do wrocławskiego… Bardzo Ci dziękuję za rozmowę. Życzę udanego urlopu i do zobaczenia na koncertach.
MM: I ja bardzo dziękuję za ten wywiad, dziękuję Ci. Widzimy się we Wrocławiu.
Rozmawiał: Robert Błaszak
Zdjęcia: Marek J. Śmietański
PS1. Wywiad został przeprowadzony dzięki uprzejmości firmy Iron Realm Productions.
PS2. Zdjęcia pochodzą z koncertu grupy Antimatter w Łodzi (22.05.2016).