Odpływ
Evergrey chyba nigdy dotąd nie miał tak silnego składu. Od pięciu lat grupa nie przechodziła żadnych poważniejszych perturbacji i co więcej udało im się wypuścić dwa naprawdę udane krążki: znakomitego Hymns for the Broken (2014) oraz The Storm Within (2016). Tegoroczny The Atlantic można uznać za zwieńczenie oceanicznej trylogii Toma Englunda, w której muzyk na przykładzie osobistych przeżyć metaforyzował społeczne zawirowania – zarówno w ujęciu globalnym, jak i jednostkowym. Nowy album z jednej strony stara się podtrzymać artystyczny sznyt poprzedników, z drugiej zaś powraca do topornych struktur znanych z Monday Morning Apocalypse (2006) czy Torn (2008). Nasuwa się więc pytanie, czy szukanie złotego środka między starym a nowym było w tym wypadku potrzebne?
Życie jest jak podróż przez ocean, zdaje się przekazać słuchaczom Tom Englund. The Atlantic, podobnie jak wcześniejsze opowieści, pełen jest intymnych obserwacji, ale tym razem zostały one oparte na kontrastach. Woda może być zarówno źródłem życia, jak i zniszczenia, dlatego też muzyk w lirykach zestawia ze sobą kilka przeciwstawnych idei, takich jak: ciemność i światło, miłość i nienawiść, życie i śmierć etc. Te dysonanse dają nam wiarygodny obraz ludzkiej egzystencji – na pozór spokojnej i niewinnej, ale też pełnej destrukcyjnych sztormów, które zostawiają po sobie trwałe szkody.
Całą tę liryczną entropię stara się okiełznać strona muzyczna. W gruncie rzeczy z The Atlantic można wyciągnąć kilka porządnych kompozycji, które w oderwaniu od całości mogą się podobać. Gorzej jednak, gdy – dosłownie – zbije się je w niby-zwartą materię. Mniej więcej w połowie album staje się powtarzalny – po ciężkim riffie następuje rozpuszczenie, w międzyczasie przewijają się nośne melodie, a całość kończy partia solowa i powrót do tematu głównego. I tak w kółko. Nie widać w tym żadnej kompozytorskiej inwencji, tylko wałkowanie tych samych schematów przez prawie godzinę. Oczywiście sam materiał został zrealizowany bez zarzutu – w końcu za jego miks odpowiada Jacob Hansen – ale klarowność brzmienia to w tym wypadku nie wszystko.
The Atlantic na starcie dużo obiecuje. Na A Silent Arc słychać powrót do czasów In Search of Truth (2001) – zaczyna się od pędzących gitar, dopełnianych całkiem zgrabnymi solówkami, a kończy bardzo emocjonalnym wyciszeniem. To również jeden z niewielu momentów, gdzie głos Toma nie musi się przebijać przez instrumentarium. Potem jest już gorzej, choć dwie następne kompozycje – singlowy Weightless i All I Have – dość konsekwentnie rozwijają patenty z początku. Co więcej w tym drugim znalazło się miejsce dla bodaj najlepszego gitarowego sola w dorobku Henrika Danhage’a – a to już coś. Środek krążka, czyli kolejno A Secret Atlantis oraz End of Silence, to już permanentne powielanie tematów, z których na dodatek trudno jest cokolwiek wynieść poza instrumentalnymi ewolucjami. Nieco więcej świeżości wprowadzają Currents i Departure. Ten pierwszy, wsparty radiowym refrenem, nie jest tak kanciasty jak poprzednicy – o dziwo dużo w nim przestrzeni i harmonii. Drugi z kolei to ballada, w której prym wiedzie sekcja rytmiczna. Wyeksponowane partie basu Johana Niemanna zręcznie uzupełniają się z bębnami Jonasa Ekdahla (więcej tu akcentowania, aniżeli prostego „tłuczenia”) z kolei Rikard Zander nie atakuje tu kolejnym szalonym solo na klawiszach. Po rozkrzyczanym The Beacon (chyba najsłabszym utworem na płycie) przyszedł czas na finał w postaci This Ocean. Chwytliwa linia wokalna (szczególnie w zwrotce) oraz intensywny riff (nawet jeśli nieco ograny) to zdecydowanie najmocniejsze elementy tej kompozycji.
Nowy album Szwedów to wyrobniczy produkt, który – pomimo wspomnianych uszczerbków – potrafi przyciągnąć dość atrakcyjną oprawą. Na pewno trafi do miłośników cięższych form prog metalu, czyli osób, które koncentrują się nie tyle na doznaniach artystycznych, co emocjonalnych. I nie ma w tym nic złego, tym bardziej, że mniej więcej połowę utworów znajdujących się na płycie można uznać za udane. Nie zmienia to jednak faktu, że The Atlantic to zdecydowany regres względem dwóch poprzednich dokonań Evergrey – to wydawnictwo bardzo hermetyczne, zamknięte w umownej klamrze kompozycyjnej, choć niosące za sobą szczerą i inteligentną treść. Trzymając się więc tematu przewodniego krążka, zamiast oczekiwanego przypływu weny nastąpił jej odpływ. Oby tylko okazał się chwilowy.
Łukasz Jakubiak