Oponent? Rywal? Pretendent!
Soen ma już za sobą długą drogę. Przez te siedem lat aktywnej działalności udało im się wypracować własny styl, który z roku na rok staje się coraz bardziej rozpoznawalny wśród sympatyków gatunku. Każdy ich album wprowadzał coś nowego – Cognitive (2012) stworzył fundament luźno oparty na muzyce Tool i Opeth; Tellurian (2014) sukcesywnie odcinał się od tej łatki na rzecz etnicznych wpływów; a Lykaia (2017) skłaniała się już w stronę kanonu prog rocka. A jakie nowe elementy wcielił tegoroczny Lotus? Przede wszystkim bardziej zróżnicowaną melodykę. Nie znaczy to jednak, że przez ten zabieg tożsamość Soen została jakoś zachwiana – wciąż kluczową rolę odgrywa u nich atmosfera oraz przekaz – ale mimo to czuć, że są grupą rozwijającą się, która poszukuje nowych środków autoekspresji. Co więcej na płycie zadebiutował nowy gitarzysta – Marcusa Jidella zastąpił bowiem Cody Ford, kanadyjski muzyk niezwiązany wcześniej z żadną inną formacją. Zmiana dość ryzykowna – bo różnie to bywa z odkryciami takiego pokroju – ale na szczęście i w tej materii Szwedzi mieli dobrego nosa.
Jedyną stałą na albumach Soen jest warstwa tekstowa. Był już przegląd bóstw tellurycznych oraz reinterpretacja mitu o królu Lykaonie, a teraz grupa postanowiła dotknąć bardziej przyziemnego motywu. Kwiat lotosu – i w sztuce, i religii – ukazywany jest jako symbol odrodzenia, czystości oraz kreacji. Motywem przewodnim Lotus okazuje się walka o wolność na różnych sferach życia – zarówno tych społecznych, jak i ideologicznych, ale też stricte duchowych. Każdy z utworów dotyka innej materii, choć całościowo tworzą bardzo zwarty koncept – grupa płynnie przechodzi przez problem podległości oraz marginalizacji, by potem dokonać swoistego rozliczenia z win i przeszłości. Wszystkie te rozważania prowadzą jednak do gorzkiej puenty: czasami silna potrzeba dążenia do autonomii może doprowadzić do szaleństwa. W koncepcie nie brakuje więc uniwersalnych prawd, które składają się na drobiazgowy przekrój ludzkiej psyche.
Album bezpiecznie otwiera Opponent. Utwór, ze swoim nieregularnym riffem i nośnym charakterem, mógłby spokojnie znaleźć się na Lykaii, ale wciąż nie można odmówić mu finezji, szczególnie w emocjonalnym bridge’u. Ten schemat jako pierwszy przełamał Lascivious. Raz, że więcej w nim melodii (również zgrabnie wplecionych Hammondów Larsa Åhlunda); dwa, Joel Ekelöf chyba nigdy dotąd nie brzmiał tak plastycznie – jego głos z płyty na płytę jest coraz lepszy, a Lotus to pierwszy album, na którym mógł się technicznie wykazać. Martyrs wyraźnie odnosi się do korzeni grupy, ale nawet tam znalazło się miejsce dla jazzowego pomostu (te Rhodesy!) oraz wysokich wokaliz, przywodzących na myśl popisy Einara Solberga z Leprous. Utwór tytułowy to już powrót do progrockowych wzorców – tę elegijną balladę, pełną iście gilmourowskich wtrąceń, dopełnia solo Cody’ego Forda, bodaj najlepsze w historii formacji. Covenant z kolei zwiększa obroty. Partie basu Stefana Stenberga wyznaczają kierunek pozostałym instrumentalistom, co nadaje kompozycji harmonicznego wdzięku (wracają nawet orientalizmy!).
Dwa kolejne numery – Penance oraz River – chylą się w kierunku klasyki. Martin Lopez, lider formacji i były perkusista Opeth, przywołuje tu echa swojej ex-kapeli z czasów Damnation (2003), ale na szczęście unika przy tym ordynarnego parafrazowania. Obydwie formy są bardzo przestrzenne (wręcz akustyczne) i nie brakuje w nich ekspresyjnych wokali, Hammondów, a nawet partii skrzypiec, za które odpowiada Emeli Jeremias. Na Rival muzycy postanowili zestawić współczesność z tradycją, czyli metal z muzyką Wschodu i po raz kolejny im się udało – to idealny wybór na pierwszy singiel. W post-rockowe tonacje uderza za to wieńczący Lunacy. Utwór stopniowo ulega wyciszeniu – co podkreśla ambientowy bridge – a całość kończy poruszająca partia Ekelöfa.
Tym razem grupa odcięła się od z retro-estetyki (Lykaię nagrano na analogowym sprzęcie) na rzecz bardziej selektywnego brzmienia. Lotus został wyprodukowany przez Iñaki Marconiego i Davida Castillo (w Ghostward Studios oraz Studio 6), z kolei masteringu płyty podjął się sam Jens Bogren. Trzeba przyznać, że ekipa – co nie jest zbyt dużym zaskoczeniem – wywiązała się ze swojego zadania popisowo. Tym razem Soen postawił na czytelność poszczególnych partii, co w przypadku materiału skoncentrowanego głównie na melodyce, okazało się rozsądnym rozwiązaniem. Ich muzyka nie straciła przez to na naturalności, ale na pewno znajdą się osoby, którym będzie brakować „brudnej” produkcji poprzednika. Coś za coś.
Panowie z Soen znów udowodnili, że są zespołem progresywnym z prawdziwego zdarzenia (nie tylko w ujęciu gatunku). Każdy kolejny album okazał się dla nich niezwykle rozwojowy, choć tak naprawdę nie obalał żadnego paradygmatu. Dopiero Lotus ma szansę to zmienić, z dwóch powodów. Po pierwsze, jest idealną kompilacją dotychczasowych dokonań grupy. Po drugie, dzięki wyeksponowaniu warstwy melodycznej, ich muzyka zyskała nowy dech. Formacja Martina Lopeza stworzyła najbardziej spełnione dzieło w swojej karierze – realizacyjnie dopieszczone, spójne stylistycznie, a przy tym bardzo liryczne, konsekwentnie rozwijające motywy z wcześniejszych wydawnictw. Jeszcze nie minął pierwszy kwartał, a już pojawił się poważny pretendent do płyty roku. A konkurencja czeka tuż za rogiem… Pytanie tylko, czy znajdą się w niej jacyś godni rywale?
Łukasz Jakubiak