Lśniąca szkatułka – sen mandarynki1
Często jedna płyta decyduje o tym, że zarówno wykonawca, jaki i gatunek, który uprawia, stają się dla nas ważne nie tylko na długie lata, ale być może nawet do końca życia. Zdarzyło się Wam tak? Mnie, owszem… Cofnijmy się do roku 1986. Wówczas ukazało się sporo przeciętnych płyt powszechnie znanych twórców muzyki elektronicznej, m.in. Rendez-Vous Jeana Michele Jarre’a, Dreams Klausa Schulze, Electric Café Kraftwerku, Tenku Kitaro, a w Polsce – choćby Wolne loty Marka Bilińskiego. Płyty oczywiście nienadzwyczajne na tle dotychczasowego dorobku ich autorów. Wyjątkiem od reguły zastoju twórczego nie był również album Underwater Sunlight Tangerine Dream. Nie wpłynęło to jednak na fakt, że po pierwszym przesłuchaniu płyty, na której (obok Edgara Froese i Christophera Franke) po raz pierwszy pojawił się Paul Haslinger, postanowiłem dokładniej przyjrzeć się starszym wydawnictwom i niemal bezkrytycznie śledzić kolejne. A było i jest czego słuchać, bo Niemcy wydali już ponad 150 płyt studyjnych i koncertowych3, sprzedając je w kilkudziesięciu milionach egzemplarzy.
Ubolewam, że na mój pierwszy koncert Tangerine Dream udało mi się dotrzeć dopiero w czerwcu 2014 roku na trasie „Phaedra Farewell Tour”. Z mojej ulubionej płyty usłyszałem wówczas jedynie Song of the Whale, Part One: From Dawn… Kilka miesięcy później grupa zagrała ostatnie koncerty z Edgarem Froese, który zmarł na początku 2015 roku. Kiedy wydawało się, że to już koniec dziejów pionierów muzyki elektronicznej, Thorsten Quaeschning w towarzystwie Ulricha Schnaussa i Hoshiko Yamane zdecydowali się kontynuować dzieło założyciela grupy3.
Koncert, który odbył się w warszawskiej Progresji, ukazał najlepsze oblicze współczesnego wydania Tangerine Dream. Trio zagrało zarówno klasyczne utwory z lat 70. i 80., jak i ponad połowę ostatniego regularnego albumu Quantum Gate (2017), który powstawał przez blisko 3 lata w oparciu o koncepcje pozostawione jeszcze przez zmarłego lidera. Publiczność miała zatem szanse usłyszeć m.in. na wskroś tradycyjnie wykonany Stratosfear, monumentalny Monolight, majestatycznie rozwijający się White Eagle, niezwykle ożywczy Dolphin Dance czy klasycznie soundtrackowe Betrayal (z filmu Sorcerer) i Love On A Real Train (z filmu Risky Business). Starsze kompozycje zostały uzupełnione nowymi utworami, ocierającymi się całkiem interesująco o muzykę klubową, momentami tradycyjny ambient, czasem z niemal kraftwerkowym brzmieniem.
Duch Edgara Froese z pewnością krążył nad sceną, którą opanowały instrumenty elektroniczne muzyków obecnego składu: „niezliczona” ilość syntezatorów i sekwencerów otaczająca Thorstena, cyfrowa stacja robocza Ableton Live, na dyrygowaniu którą koncentrował się odwrócony tyłem do widowni Ulrich oraz skrzypce uroczej Hoshiko, obsługującej również looper. Warto zwrócić uwagę na niezwykle dopracowane wizualizacje, które powstały w ścisłym związku z zagadnieniami mechaniki kwantowej4, a jednocześnie w oczywisty sposób ociekały matematyką, która ma niezwykłą zdolność łączenia różnych światów [wiem, co mówię – przyp. aut.].
1) Tytuł relacji jest parafrazą cytatu z piosenki Marka Grechuty Pomarańcze i mandarynki;
2) Trudno postawić wyraźną granicę między koncertowymi i studyjnymi płytami Tangerine Dream, ponieważ w XX wieku na płytach koncertowych grupa często umieszczała kompozycje, których nie było na płytach studyjnych. Ponadto, w studio często dogrywano sporo materiału;
3) Tangerine Dream powstało z inicjatywy Edgara Froese w 1967 roku i był on jedynym członkiem każdego składu grupy przez 48 lat (do swojej śmierci);
4) Ogólna koncepcja albumu Quantum Gate to próba przełożenia filozofii opartej na ideach fizyki kwantowej na język muzyki.
Marek J. Śmietański
PS. Dziękujemy klubowi Progresja za akredytację foto.