Zerwane więzy
Od premiery Maliny minęło nieco ponad dwa lata, więc Trędowaci dość szybko uwinęli się z przygotowaniem kolejnego wydawnictwa. W międzyczasie ukazały się dwa single grupy – Golden Prayers i Angel – które ostatecznie trafiły na Pitfalls, ale wyłącznie jako bonus tracki. Pierwszy z nich spokojnie mógłby znaleźć się The Congregation (2013); drugi zaś okazał się coverem Massive Attack, zgrabnie lawirującym między triphopowym oryginałem, a gitarowymi odjazdami Norwegów. Nikt więc nie spodziewał się większych zmian, co najwyżej kontynuacji sprawdzonych już konceptów. Nic bardziej mylnego. Tegoroczny krążek zarejestrował – tu bez zmian – David Castillo ze studia Fascination Street, ale samą obróbką materiału zajęli się Robin Schmidt oraz Adam Noble – producenci współpracujący m.in. z Placebo, Twin Wild oraz Nothing But Thieves. Nic więc dziwnego, że Pitfalls to jak dotąd najodważniejszy materiał Leprous. Ale czy najlepszy?
Ogromną śmiałość widać już w samej warstwie lirycznej wydawnictwa. Pułapki (tudzież Problemy – to chyba bardziej trafione tłumaczenie) okazały się dla Einara Solberga bardzo intymną przeprawą. Klawiszowiec i wokalista grupy w trakcie pisania materiału zmagał się z osobistymi problemami, dlatego też jego teksty (wspomagane piórem Tora Oddmunda Shurke’ego) ukazują walkę z depresją oraz głęboko zakorzenionymi lękami. Przy tak powszechnym temacie nietrudno było więc popaść w grafomaństwo, ale na szczęście muzycy potrafili utrzymać odpowiedni dystans. Jednak wśród tych ponurych rozważań można też dostrzec szczerą chęć odnalezienia spokoju, co doskonale przedstawia okładka autorstwa Elicii Edijanto. Indonezyjska artystka nie bez powodu umieściła na swojej grafice ukrytego za mgłą Buddę, któremu towarzyszy chłopiec grający na flecie. Motyw poszukiwania równowagi okazuje tu dość kluczowy, co podkreśla jednolita, oparta na szarościach kolorystyka.
Leprous na Pitfalls zrywa wszelkie gatunkowe więzy. Mniej tu rytmicznych popisów Baarda Kolstada (perkusja) i Simena Børvena (bas), a o wiele więcej melodycznych eksperymentów. Rozpoczynający Below – po niespiesznym, syntezatorowym wstępie – zgrabnie zestawia motywy jazzowe z popem, po drodze zahaczając też o doommetalowe pejzaże. Całość dopełnia sekcja skrzypiec Chrisa Bauma. Na tym jednak nie kończą się formalne „zjazdy” Norwegów. Następne w kolejności jest depresyjne disco (I Lose Hope); potem zaś ballada, której nie powstydziłby się Steven Wilson (Observe the Train); aż w końcu docieramy do synth-samby nawiązującej do akcentów znanych z Congregation (By My Throne). Fatalistyczne nastroje z przytupem przełamuje Alleviate – najbardziej emocjonalny strzał na płycie; progresywny, ale tylko w strukturze; na dodatek zwieńczony powalającymi (!) crescendami Einara. Równie zaskakujący okazał się At the Bottom, w którym nie brakuje synthpopowych wtrąceń, głośnych refrenów (kolejny popis Solberga i Børvena), jak również subtelnych partii wiolonczeli w wykonaniu Raphaela Weinrotha-Browne’a. Po lamentacyjnym Distant Bells, wspieranym przez fortepianową sekcję i smyczki, Leprous przyspiesza tempo. Foreigner to rockowa wariacja w duchu Depeche Mode; z kolei na The Sky is Red zespół wraca do swoich korzeni. Ich jedenastominutowy epic song (dosłownie, bo uzupełniony o partie chóralne) okazał się nie tylko najbardziej psychodeliczną kompozycją na krążku, ale też popisem Tora Suhrke’ego oraz Robina Ognedala. Panowie nie biorą tu jeńców, a ewolucje duetu dopełnia gitarowe solo, co w muzyce Leprous jest naprawdę rzadkim zjawiskiem.
Wydawało się, że to właśnie Malina będzie szczytem artystycznych marzeń Trędowatych. Wciąż jednak był to album, który dało się jakoś skategoryzować, nawet jeśli nie trzymał się ogólnie przyjętej definicji „prog metalu”. Pitfalls, choć technicznie oszczędny, nie trzyma się już żadnych muzycznych ram. Dla wielu osób będzie to więc wydawnictwo z chorobą dwubiegunową, które co rusz zmienia osobowość. I tak na jednym końcu Pułapek znajduje się pop, na drugim zaś metal, a pomiędzy nimi osadziło się niemal wszystko. Pierwszy odsłuch krążka może być dość konfudujący – szczególnie dla sympatyków Tall Poppy Syndrome (2009) oraz Bilateral (2011) – ale z każdym kolejnym kontaktem zmieszanie w końcu ustępuje podziwowi. Leprous na swoim nowym wydawnictwie ukazuje muzykę jako coś organicznego, pozbawionego podziałów, co w dużej mierze zazębia się z fundamentalną ideą grupy. Norwedzy przez niemal dwie dekady nigdy nie stali w miejscu i ciągle rozwijali się jako grupa. Niezmienna pozostała tylko ich wizja człowieka, zmagającego się z kolejnymi upadkami, którą silnie afirmują na swoich albumach. Pitfalls jest tak naprawdę esencją „progresywności” – trudno go zaszufladkować, stawia na formalną zabawę, a na dodatek brzmi bardzo nowocześnie – ale mimo to wciąż pozostaje dziełem zaskakująco ekspresyjnym, ukierunkowanym na emocje.
Trudno zdecydować, który z dwóch ostatnich albumów Leprous okazał się ważniejszy. Malinę definiował eklektyzm, ale wciąż bliżej jej było do metalowej awangardy niż jazz-popu. Z kolei na Pitfalls grupa zupełnie inaczej urządziła sobie przestrzeń. Jedni się od niej odbiją, drudzy przyjmą ją jako kolejny krok milowy w tym nurcie – najważniejsze jednak, że sami Trędowaci czują się doskonale w nowych kątach. Ich nowe dzieło to wręcz antyteza gatunkowości – intencjonalna, ale wciąż niezwykle twórca; stworzona z potrzeby serca, a nie megalomańskich pobudek. Czyżby współczesny progres przeżył renesans? A może jesteśmy świadkami powstania post-progresu? Czas wszystko zweryfikuje.
Łukasz Jakubiak