Powroty do mojego corocznego zestawienia muzycznego nigdy nie należały do łatwych, a najbardziej odczułem to w ostatnich trzech latach. Nie szczędzę sobie czasu na słuchanie, ale od jakiegoś czasu wybieranie płyt do rankingów stało się dla mnie mordęgą. Oczywiście trafiały się krążki naprawdę dobre, niekiedy wręcz wybitne, ale większość z nich nie wychodziła poza strefę komfortu. Dlatego też w zeszłym roku ostatecznie zmniejszyłem ilość pozycji z piętnastu na dziesięć, bo nie byłem w stanie wypełnić całej listy. W siódmym roku moich podsumowań nastąpił jednak nieoczekiwany zwrot akcji – był to najlepszy okres dla muzyki, o jakim miałem (choć w tym momencie jeszcze „mam”) przyjemność pisać. Stwierdziłem jednak, że nie będę wychodził poza ustaloną już „dziesiątkę”. W końcu trzeba być konsekwentnym, a odrobina wyzwania (coby uszczuplić skądinąd bogatą listę) jeszcze nikomu nie zaszkodziła. AD 2019 był dla muzyki okresem powrotów, konkretyzacji, ale też małych i dużych rewolucji, szczególnie w cięższych brzmieniach. Dlatego też tegoroczna Muzyczna warownia będzie bodaj najbardziej metalową z dotychczasowych, choć w czołówce znalazło się też kilka wyjątków. Troszkę szkoda, że polscy wykonawcy utknęli w spirali powtarzalności, w której to fascynacja wintydżem i nostalgią trwa w najlepsze. Przydałaby się u nas jakaś świeża krew. Swoją drogą miałem jeszcze w planach zmianę nazwy mojego rankingu na coś bardziej przyziemnego, ale w dobie sukcesu Netfliksowego Wiedźmina postanowiłem ją zostawić. Chyba nigdy dotąd nie była tak „aktualna”. Tradycyjnie zaczynam od przegranych wśród uznanych, czyli albumów, które nie dostały się do zestawienia, ale wciąż warto po nie sięgnąć.
Poprzednie podsumowania:
Hiperprzestrzenne nomimacje 2017 wg Geralta
Hiperprzestrzenne nomimacje 2018 wg Geralta
WYRÓŻNIENI:
Alcest – Spiritual Instinct;
Bobby Krlic – Midsommar (Original Score);
David Arnold – Good Omens (Original Television Soundtrack);
Faun – Märchen & Mythen:
Hour of Penance – Misotheism;
Iamthemorning – The Bell;
Infected Rain – Endorphin;
Jon Anderson – 1000 Hands: Chapter One;
Korn – The Nothing;
List Otwarty – Hologramy;
Mark Korven – The Lighthouse (Original Motion Picture Soundtrack)
Nile – Vile Nilotic Rites;
Overkill – The Wings of War;
Teramaze – Are We Soldiers;
Thraikill – Everything That is You;
The Neal Morse Band – The Great Adventure;
Voo Voo – Za niebawem;
Vukari – Aevum;
Work of Art – Exhibits.
Miejsce Honorowe:
The Hu – The Gereg
Kiedy usłyszałem pierwsze single The Hu – tj. Yuve Yuve Vu oraz Wolf Totem – od razu wiedziałem, że będą zjawiskiem na scenie folkowej, wręcz skazanym na komercyjny sukces. Obawiałem się jednak, że ich debiutancki krążek wpadnie w sidła monotematyczności, a kwartet popłynie na fali internetowej popularności. Na szczęście się myliłem. Panowie na Gereg zgrabnie łączą mongolski folkor z heavy metalem, ale nie stronią też od innych gatunkowych wtrąceń. Ich muzyka wykonywana jest na tradycyjnych instrumentach; z kolei wokaliści, by podkreślić ludyczny charakter albumu, śpiewają techniką alikwotową (gardłową, w Mongolii znana jest jako chöömej). Oczywiście całość została uzupełniona o współczesne rozwiązania – nie brakuje więc partii gitarowych czy perkusyjnych, co znacznie poszerza stylistyczny przekrój krążka (niech za przykład posłużą m.in. southernrockowy Yuve Yuve Vu oraz doomowy The Same). Gereg okazał się wymarzonym otwarciem dla początkującej grupy, nawet jeśli chwilami bywa zbyt bezpieczny. Na ten moment trudno jest przewidzieć przyszłość The Hu, ale patrząc na otwartość oraz wykształcenie muzyków – jeden z nich jest nauczycielem w ułanbatorskim konserwatorium, reszta je ukończyła – na pewno jeszcze nie raz nas zaskoczą.
10. Ray Alder – What the Water Wants
Debiutancki album Raya Aldera, wokalisty Fates Warning, miał trafić na listę „wyróżnionych”, ale tak często przewijał się w moim odtwarzaczu, że trudno było go nie docenić. What the Water Wants to wydawnictwo szczere, niosące na sobie ogromny emocjonalny ciężar, zagrane i zaśpiewane z lekkością, bez technicznej pompy.
(…) Alder może i nie wyciąga już takich rejestrów jak kiedyś, ale głos wciąż ma hipnotyzujący – bije od niego dojrzałość oraz niezwykła energia. Obecnie jest nawet w lepszej formie (i tak, nawet koncertowej) niż za czasów „FWX” (2004) (…).”What the Water Wants” sprawdza się zarówno jako solowy debiut, jak i autonomiczne wydawnictwo. Ray idealnie zestawia nastroje – przeplata metalowe szlagiery z intymnymi balladami – a swoje wydawnictwo opiera na sinusoidzie. Niewykluczone, że był to celowy zabieg, który miał zasymulować słuchaczowi kontakt z falą. A ta z kolei tylko z pozoru wydaje się spokojna i nieszkodliwa, przynajmniej do czasu, kiedy się z nią nie zetkniemy – wtedy zostawi w nas trwały ślad. Alder unika dosłowności (w końcu to najwrażliwszy głos rocka), stopniowo rozwija swoje motywy, które intensyfikują się bliżej finału. W ślad za jego rozważaniami podąża sekcja instrumentalna (szczególnie świetnie zgrywający się Abdow i Hernando), a immersję tę pogłębia przestrzenna produkcja Mularoniego. (…).
09. Queensrÿche – The Verdict
Mogłoby się wydawać, że po odejściu dwóch filarów Queensrÿche – Geoffa Tate’a i Scotta Rockenfielda – istnienie grupy zamieni się w zwykłą wegetację. Nic bardziej mylnego. The Verdict to najlepszy album Amerykanów od czasu Promised Land (1994).
(…) To ciekawe, że wraz z odejściem kolejnego współzałożyciela, Queensrÿche coraz bardziej wraca do swojego muzycznego rodowodu. Nie znaczy to jednak, że Rockenfield był słabym ogniwem grupy, wręcz przeciwnie, ale to wciąż dość nurtujący paradoks. Na „The Verdict” można usłyszeć echa „Rage for Order, Empire” (1990), a nawet „Promised Land”, czyli wydawnictw, które stworzyły solidną nadbudowę dla współczesnego metalu progresywnego. Na szczęście Amerykanie nie parafrazują swojej twórczości – wydali autonomiczne dzieło, z własną tożsamością i poetyką, na dodatek podtrzymujące zwyżkową tendencję dwóch poprzednich albumów. (…) Koniec końców recenzencki werdykt mocno rozbiega się z tym, który grupa zaprezentowała w swojej fatalistycznej wizji. Może i ich zdaniem społeczeństwo chyli się ku dekadencji, ale wygląda na to, że Queensrÿche raczej nie podzieli jego losu. Szczególnie po tak udanym albumie.
08. Opeth – In Cauda Venenum
Dwupłytowy In Cauda Venenum nie wszystkim przypadł do gustu, a w szczególności, tu bez zaskoczeń, metalowym purystom. Nie zmienia to faktu, że Åkerfeldt – wciąż lubujący się w tradycji i estetyce retro – na swoim nowym krążku postanowił zreinterpretować swoje progrockowe fascynacje.
(…) W porównaniu do (…) „Sorceress” (2016), „In Cauda Venenum” okazuje się materiałem o wiele lepiej skondensowanym, ale też trudniejszym w odbiorze. Słuchacz już po pierwszych dźwiękach czuje się zaszczuty przez zespół, jakby nagle wylądował w gotyckim domu strachów – co rusz atakowany jest psychodelicznymi zjazdami, dźwiękami z koszmarów, co jeszcze bardziej wzmaga w nim uczucie ciągłego niepokoju. Nawet jeśli demony Åkerfeldta są w tym wypadku ideą – nie personifikuje ich w tekstach – to wciąż trudno się z nimi skonfrontować. (…) „In Cauda Venenum” to najbardziej wymagające wydawnictwo w dyskografii Opeth, nie tylko przez swój dwujęzyczny charakter. Szwedzka edycja dla co niektórych może okazać się lepszym wyborem, bo czuć w niej namiastkę egzotyki, ale obydwie wersje tak naprawdę niczym się od siebie nie różnią. To wciąż taki sam dom zjaw – utrzymany w progrockowej tradycji, ale też otwarty na inne formy – który wie, czym jest i jaki ma cel. Nie ważne, czy będzie nim wywołanie trwogi, czy zachwytu – ważne, że wzbudza emocje.
07. Darkwater – Human
Po dziewięciu latach przerwy panowie z Darkwater wypuścili najdojrzalszy album w swojej karierze. Human to nie tylko afirmacja koncepcji humanistycznych, ale też idealna pozycja dla sympatyków melodyjnego metalu z pogranicza power & prog.
(…) Już od czasu debiutu w centrum uwagi panów z Darkwater znajdował się człowiek – jego emocje, problemy oraz rzeczywistość, z którą na co dzień musi się konfrontować. Nie inaczej jest w przypadku „Human”. W warstwie lirycznej grupa stara się ukazać wpływ jednostki na współczesny świat i na odwrót (co zgrabnie ujmuje dosadna okładka). (…) Z jednej strony uzewnętrzniają tendencję człowieka do autodestrukcji, z drugiej warunkują ją podupadającą kondycją świata. (…) Poza tym „Human”, choć utrzymany w tonie poprzednich dokonań grupy, nie popada w skrajną monotematyczność. Muzycy co rusz zmieniają konwencje, eksperymentują z innymi formami muzycznymi, ale na szczęście ich zabiegi są na tyle subtelne, że nie naruszają kompozycji krążka. Czy to najlepszy album Darkwater? Zdecydowanie. Czy zmienia coś w samym gatunku? Raczej nie, choć to wciąż świetny materiał. „Human” kontynuuje dobrą passę progresywnego power metalu, którą w zeszłym roku (2018 – przyp. aut.) zapoczątkowali panowie z Redemption i Seventh Wonder (kolejno na „Long Night’s Journey into Day” oraz „Tiarze”). Swoją drogą to ciekawe, że każda z wymienionych płyt – albo po części, albo w całości – ma szwedzki rodowód. Przypadek? Nie sądzę.
06. Snarky Puppy – Immigrance
Snarky Puppy, czyli formacja przewodzona przez Michaela League’a, przez szesnaście lat swojej działalności wypuściła już czternaście albumów; zagrała u boku Justina Timberlake’a, Marcusa Millera, Eryki Badu oraz Snoop Dogga; a na koncie ma już trzy nagrody Grammy. To naprawdę imponujący wynik, zresztą w pełni zasłużony, ale wciąż możliwy do pobicia. Czy udało im się to na nowym krążku? Zeszłoroczny Immigrance zakorzeniony jest w tradycji – słychać tu silne wpływy fusion i jazz-funku z lat siedemdziesiątych – ale mimo to pełno w nim życia i niespotykanej dziarskości. League w swoich utworach wchodzi w dialog z „minionym”, a do swojej wizji przemyca elementy muzyki bliskowschodniej, latynoskiej oraz rocka. Co więcej, pomimo dziewiętnastoosobowego składu, album nie wydaje się przeładowany – wręcz przeciwnie. Oczywiście instrumentaliści nie stronią od zmian metrum oraz bogatych harmonii, ale wciąż kluczową rolę odgrywa u nich przestrzeń i melodyjny luz. Nowe wydawnictwo Snarky Puppy, choć stoi na własnych nogach, doskonale sprawdza się jako wprowadzenie do ich twórczości. Więc, jeśli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z ich muzyką, to Immigrance jest ku temu idealną okazją. Kawał porządnego grania.
05. Arch / Matheos – Winter Ethereal
Nagrany niemal dziewięć lat temu Sympathetic Resonance okazał się zaledwie małą wprawką. Drugi album Johna Archa i Jima Matheosa – ex-wokalisty i gitarzysty Fates Warning – to album kompletny, nostalgiczny i pełen zaskakujących występów, pretendujący do jednego z najważniejszych dzieł metalu progresywnego.
(…) Sam sens krążka ukryty jest już w samym jego tytule (pol. „Zimowa eteryczność”). Zimę można tu odbierać jako symbol izolacji, obumierania, ale też odrodzenia (u jej schyłku); z kolei samo poruszanie się po ujęciach metafizycznych, nastawionych na pozaempiryczne poznanie, nadaje albumowi transcendentnego charakteru. (…) Nowe wydawnictwo Arch / Matheos ma szansę stać się progmetalowym klasykiem – duet z powodzeniem sięgnął po korzenie gatunku, a całą estetykę dostosował do współczesnych standardów. (…) Na każdym kroku słychać, że jest to w pełni autorski materiał, z jasno sprecyzowaną wizją, ale przy tym nieograniczający kreatywności pozostałych instrumentalistów. Co więcej sami inicjatorzy projektu są obecnie w szczytowej formie. John Arch, pomimo sześćdziesiątki na karku, wciąż brzmi niezwykle dziarsko, a Jim Matheos po raz kolejny udowadnia, że jest wybitnym kompozytorem. „Winter Ethereal” – przynajmniej w warstwie lirycznej – niesie ze sobą ogromny smutek, ale zwiastuje też dużo pozytywnych zmian. Fatesi zwolnili nieco tempo, więc duet znalazł w końcu przestrzeń, by twórczo się uzewnętrznić. Ich „zima” to zarówno przekrój ludzkiej duszy, jak i samego gatunku – oby jej koniec obrodził równie obfite plony.
04. Jinjer – Macro
Już Micro – wydana na początku minionego roku EP’ka – zwiastowała dość duże zmiany w brzmieniu Ukraińców. Nikt jednak nie spodziewał się istnej rewolucji. Jinjer na swoim czwartym albumie pokazał, jak w dzisiejszych czasach powinno łączyć się ekstremę z subtelniejszymi formami.
(…) Głównym filarem grupy jest Tatiana Shmailyuk, która odpowiada nie tylko za wokalną, ale też tekstową oprawę utworów. A ta z kolei – tu bez zmian – uderza w tematy społecznie zaangażowane. Z jednej strony frontwoman podejmuje się w nich krytyki socjopolitycznych dogmatów, wojny oraz religii; z drugiej zaś snuje refleksje na temat wartości rodziny tudzież poszukiwania wewnętrznego spokoju. Co więcej Tatiana obala mit dotyczący uprzedzeń, dokonuje reinwencji popularnej opowieści biblijnej, a swoje rozważania wieńczy elegią do egzystencji. (…) Jinjer utwierdził wszystkich w przekonaniu, że jest jednym z najciekawszych zjawisk współczesnej sceny metalowej. Kwartet cechuje nie tylko techniczna wprawa, ale też otwartość na inne formy, co jeszcze bardziej zbliża ich twórczość do nurtu progresywnego. „Macro” jest więc swoistym rozszerzeniem konceptów z „Micro, a przy okazji też reinterpretacją dotychczasowych dokonań formacji. Na sukces wydawnictwa złożyło się więc kilka rzeczy: efektowna prezencja, eklektyzm, dojrzałość (muzyczna i liryczna), jak również ogromna popularność grupy w social mediach. Jednak komercyjny sukces Jinjer w ogóle nie podważa jakości „Macro” (…). Album już teraz przyciąga nowych słuchaczy i prawdopodobnie będzie stałym bywalcem w metalowych zestawieniach. (…) Rewolta Jinjer trwa więc w najlepsze.
03. Soen – Lotus
Kwiat lotosu to symbol odrodzenia i kreacji – nie bez powodu stał się myślą przewodnią zeszłorocznego albumu Soen. Lotus to wydawnictwo zdyscyplinowane – skupione na melodiach, a nie technicznych popisach – które krystalizuje dotychczasowe inspiracje grupy. Ich nowa tożsamość jest równie wrażliwa, co bezpośrednia; nowoczesna, choć szanująca tradycję; lawirująca na granicy agresji i melancholii.
(…) Tym razem grupa odcięła się od z retro-estetyki („Lykaię” nagrano na analogowym sprzęcie) na rzecz bardziej selektywnego brzmienia. (…) Soen postawił na czytelność poszczególnych partii, co w przypadku materiału skoncentrowanego głównie na melodyce, okazało się rozsądnym rozwiązaniem. Ich muzyka nie straciła przez to na naturalności, ale na pewno znajdą się osoby, którym będzie brakować „brudnej” produkcji poprzednika. (…) Panowie z Soen znów udowodnili, że są zespołem progresywnym z prawdziwego zdarzenia (nie tylko w ujęciu gatunku). Każdy kolejny album okazał się dla nich niezwykle rozwojowy, choć tak naprawdę nie obalał żadnego paradygmatu. Dopiero „Lotus” ma szansę to zmienić, z dwóch powodów. Po pierwsze, jest idealną kompilacją dotychczasowych dokonań grupy. Po drugie, dzięki wyeksponowaniu warstwy melodycznej, ich muzyka zyskała nowy dech. Formacja Martina Lopeza stworzyła najbardziej spełnione dzieło w swojej karierze – realizacyjnie dopieszczone, spójne stylistycznie, a przy tym bardzo liryczne, konsekwentnie rozwijające motywy z wcześniejszych wydawnictw. (…).
02. Leprous – Pitfalls
Gdyby nie życiowe dzieło pewnego „łysego gagatka”, Pitfalls zdetronizowałby całą dotychczasową konkurencję. Panowie z Leprous na swoim nowym krążku redefiniują koncepcję „progresywności” – łamią schematy, nie podążają za gatunkowymi tropami, poszerzają własne horyzonty. Światek muzyczny chyba nigdy dotąd nie zrodził tak nieoczywistego albumu.
(…) Wydawało się, że to właśnie „Malina” (2017) będzie szczytem artystycznych marzeń Trędowatych. Wciąż jednak był to album, który dało się jakoś skategoryzować, nawet jeśli nie trzymał się ogólnie przyjętej definicji „prog metalu”. „Pitfalls”, choć technicznie oszczędny, nie trzyma się już żadnych muzycznych ram. Dla wielu osób będzie to więc wydawnictwo z chorobą dwubiegunową, które co rusz zmienia osobowość. I tak na jednym końcu „Pułapek” znajduje się pop, na drugim zaś metal, a pomiędzy nimi osadziło się niemal wszystko. (…) Leprous na swoim nowym wydawnictwie ukazuje muzykę jako coś organicznego, pozbawionego podziałów, co w dużej mierze zazębia się z fundamentalną ideą grupy. Norwedzy przez niemal dwie dekady nigdy nie stali w miejscu i ciągle rozwijali się jako grupa. Niezmienna pozostała tylko ich wizja człowieka, zmagającego się z kolejnymi upadkami, którą silnie afirmują na swoich albumach. „Pitfalls” jest tak naprawdę esencją „progresywności” – trudno go zaszufladkować, stawia na formalną zabawę, a na dodatek brzmi bardzo nowocześnie – ale mimo to wciąż pozostaje dziełem zaskakująco ekspresyjnym, ukierunkowanym na emocje. (…) To wręcz antyteza gatunkowości – intencjonalna, ale wciąż niezwykle twórca; stworzona z potrzeby serca, a nie megalomańskich pobudek. Czyżby współczesny progres przeżył renesans? A może jesteśmy świadkami powstania post-progresu? Czas wszystko zweryfikuje.
Dodam jeszcze, że Alleviate to najchętniej słuchany przeze mnie utwór w 2019 roku. Może nie jest to najlepszy segment Pitfalls, ale ma w sobie tyle pozytywnej energii, że słucham go po kilka razy na dzień (szczególnie w drodze do pracy).
01. Devin Townsend – Empath
W tym roku zwycięzca mógł być tylko jeden. Empath – już kilka dni po premierze – został nazwany przez media arcydziełem oraz jednym z największych przedsięwzięć muzycznych ostatnich lat. Devin do realizacji swojego opus magnum zaprosił kilkudziesięciu artystów z całego świata – wśród których warto wymienić m.in. Anneke van Giersbergen, Steve’a Vaia i Chada Kroegera z Nickelback – głównie po to, by opowiedzieć o swoich refleksjach na temat kondycji współczesnego świata. Niby nic nowego, ale w głowie Townsenda nawet tak wyeksploatowany temat zyskuje zupełnie nowy rys.
(…) „Empath” jest definitywną pochwałą optymizmu. Muzyk pobłażliwym okiem patrzy na kondycję świata i w swoich tekstach mówi głównie o poszukiwaniu sensów i „własnego ja”. Nie wchodzi jednak w intelektualną dyskusję ze słuchaczem. Jego wizja humanizmu jest przystępna, ubrana w dowcipne metafory, ale wciąż niesie za sobą silny katartyczny przekaz. Nie ważne, czy historia obraca się wokół zagubionego w kosmosie kota-kosmonauty, czy pewnego ptaszka, który pragnie nauczyć się latać – w każdej bajce czy mini-opowieści Devina można znaleźć odbicie typowo ludzkich dylematów. Ale nawet one, choć niekiedy trudne do okiełznania, zmierzają do pozytywnych konkluzji. (…) „Empath” – pod kątem struktury, a nie przynależności gatunkowej – przypomina bardziej koncert muzyki poważnej niż metalowy album, dlatego też przy pierwszym kontakcie może okazać się nieprzystępny. Warto jednak poświęcić mu odrobinę więcej czasu. Z każdym kolejnym odsłuchem wizja Kanadyjczyka zaczyna się porządkować, wszelkie inspiracje nabierają sensu, a całość zmienia się w istne doświadczenie. Choć forma odgrywa tu kluczową rolę, a świadomość obcowania z czymś WIELKIM okazuje się dość namacalna, to trudno jest w tym wypadku mówić o przeroście – muzyk w odpowiednich momentach potrafi przebić tę „bańkę”, a instrumentalny przepych rozładowuje dowcipnymi dygresjami (nie tylko w lirykach). Devin nie zgrywa protekcjonalnego geniusza, jest po prostu facetem o ogromnej wrażliwości, którą kierunkuje w stronę muzyki i otaczającej go rzeczywistości. Właśnie tam – po latach doświadczeń, upadków i narkotykowych zjazdów – odnalazł własne sensy, tam też wypracował swoją empatię i właśnie teraz postanowił w pełni przelać ją na album. (…)
Jak pewnie zauważyliście, większość albumów znajdujących się w zestawianiu posiada recenzję na stronie. Jest to zwykły przypadek, bo wszystkie pozycje wybierałem intuicyjne, bez „wyższych” pobudek. A że nie lubię powtarzać tego, co już wcześniej napisałem, to wykorzystałem cytaty z moich tekstów. Robię to już od lat, coby nie tracić czasu na zbędne parafrazowanie, więc części z Was nie powinno to zdziwić. Suma summarum powyższy ranking idealnie pokazuje to, co napisałem we wstępie. AD 2019 był wartościowym rokiem dla muzyki, który obfitował w wiele udanych, niekiedy wręcz epokowych wydawnictw. A o takich zawsze pisze mi się najlepiej. Za to o wiele trudniej przychodzi mi wymyślanie życzeń na Nowy Rok… Może by tak… Okej, już wiem! W tym roku życzę Wam owocnych odkryć. Żebyśmy, choć na chwilę, zostawili nasze konserwatywne poglądy na gatunki i nie bali się eksplorować nowych (hiper)przestrzeni muzycznych. Gwarantuję, że będziecie czerpać z tego masę satysfakcji. Niech za motywację posłuży Wam cytat z Idioty Dostojewskiego: (…) możecie być przekonani, że Kolumb był szczęśliwy nie wtedy, kiedy odkrył Amerykę, a wtedy, gdy ją odkrywał. Więc, na co jeszcze czekacie? Żagle w dłoń!
Łukasz Jakubiak