Parafrazując refren znanej serialowej piosenki, trzydzieści lat minęło jak jeden dzień. To, co miało być pobocznym projektem i odskocznią od codzienności w Turbo, stało się głównym zespołem Grzegorza Kupczyka – człowieka instytucji, który w swojej 40-letniej artystycznej działalności udzielał się wokalnie w wielu projektach i cenionych zespołach, zapracowując na miano legendy polskiej sceny metalowej (a podobno nie powiedział ostatniego słowa). Na szczęście grupa CETI nie zwalnia tempa i mimo pewnych perturbacji związanych ze zmianą w składzie, zamiast bawić się w sentymentalne historie z wydawaniem „the best off-ów”, weszła do studia i nagrałą album, który można śmiało powiedzieć jest jedną z lepszych pozycji w jej dorobku artystycznym… ale po kolei.
Najpierw zmiany w składzie. Niestety nie wszystko układa się w życiu, jak należy. Ze względów zdrowotnych zespół musiał opuścić Marcin 'Mucek’ Krystek. Jak się okazało, nie było łatwo zastąpić człowieka, który swoją grą wpłynął na brzmienie CETI. Próbowało dwóch, w tym Daniel 'Twister’ Abramowicz ale współpraca nie przyniosła pożądanego efektu i ostatecznie miejsce za garami objął Jeremiasz Baum. Trzeba przyznać, że z powierzonego zadania spisał się wyśmienicie, nie tylko swoją grą wkomponowując się w dotychczasowe brzmienie CETI, ale wnosząc jednocześnie do zespołu pierwiastek świeżości. Drugim instrumentalistą, który dołączył, jest gitarzysta Jakub Kaczmarek. Jaki faktycznie ma to wpływ na zespół? Dwie gitary dają więcej możliwości i mają przede wszystkim moc, ale przy obecnej technice nagrywania ciężko to zweryfikować na płycie. Prawdę pokażą koncerty, gdy na scenie zobaczymy Jakuba obok Bartka Sadury i będziemy mogli przekonać się, jaką wspólnie mają siłę rażenia. Dodam tylko, że za większość partii solowych odpowiada Bartek, ale Kubę możecie usłyszeć w utworach Poza Czasem i Fałszywy Bóg.
Kolejną zmianą jest fakt, że po 18 latach Grzegorz postanowił znowu śpiewać po polsku. Nie wiem, czy to efekt wzrostu sprzedaży płyt CETI (kiedyś zdeklarował, że wróci do śpiewania po polsku, gdy płyty zaczną się sprzedawać, a nie będą ściągane z internetu), czy też może zatęsknił za środkami wyrazu w języku ojczystym. Jedno jest pewne, teraz o wiele przyjemniej słucha mi się jego linii wokalnych. Ponadto, głos Kupczyka ciągle brzmi potężnie. Nie wiem jak on to robi, że mimo czterdziestu lat wytężania strun głosowych na scenach polskich (i nie tylko) klubów muzycznych skalę ciągle ma imponującą, a możliwości wokalnych mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzian. Natomiast tekstowo lekko nie jest. Świat opisany przez Kupczyka to świat martwych miast, mechanicznych ludzi, podążających ku zagładzie pod dyktando fałszywych bogów, którymi są np. media. Z tekstami idealnie komponuje się okładka płyty wykonana przez Jerzego Kurczaka, przedstawiająca posąg Chrystusa z Rio de Janerio, za którym widać rozpadający się niczym puzzle świat. Swoim stylem odbiega ona od dotychczasowych obrazów stanowiących okładki poprzednich płyt (bardziej klasycznych) … no i przy okazji po trzydziestu latach liftingowi poddane zostało logo zespołu.
Ostatnią zmianą, w porównaniu do poprzednich wydawnictw, była sama praca nad albumem. Dotychczas przebiegała ona zespołowo – wszyscy muzycy przynosili swoje pomysły i razem pracowali nad aranżacjami, a tym czasem materiał na nowe wydawnictwo w całości został opracowany przez Tomka Targosza. Poniekąd było to spowodowane z sytuacją związaną z odejściem Mucka i zamieszaniem, jakie ono wywołało. Miało ono bezpośredni wpływ na funkcjonowanie zespołu objawiające się między innymi brakiem nowych kompozycji. Sprawy w swoje ręce wziął Tomek, przedstawiając gotowe kompozycje, które ostatecznie zyskały akceptację zespołu. Jaki jest tego efekt?
Muzycznie płytę można podzielić na dwie części. Pierwsze trzy utwory Oczy martwych miast, Machina chaosu i Poza czasem to mocne uderzenie w klasycznym heavy metalowym stylu. Nie ma przesadnych kombinacji, jest za to moc uderzająca z furią w słuchacza. Przełamanie następuje w utworze Linia czasu, który w połowie zwalnia i przechodzi w klasyczne brzmienie. Od tego momentu mamy utwory, które duchem przywołują dokonania Deep Purple, Thin Lizzy, Black Sabbath i innych klasków (poza głównym riffem z utworu W Dolinie Światła będący ukłonem w stronę Harvester of Sorrow Metalicy). Szybkie riffy zastępują klasyczne gitary współgrające ściśle z linią basu oraz z klawiszami wypełniającymi przestrzeń (momentami przypominające partie Jona Lorda, jak np. w Linie Życia, Cienie czy Fałszywy Bóg). Zresztą za klawisze należą się Marysi Wietrzykowskiej szczególne brawa. Nie ma w nich patosu, są często schowane z tyłu, niejednokrotnie stanowiąc tło dla gitar. Jednocześnie stanowią element, którego nie da się pominąć i nie sposób nie doceniać. Natomiast za przygotowane przez Marię intro do utworu W Dolinie Światła, w którym zaznaczyła swoją obecność także wokalnie, należą się wielkie ukłony.
Podsumowując, lata mijają, a CETI ciągle w formie. Mimo zmian pojawiających się na albumie, muzycznie rewolucji nie ma. Choć płyta jest bardziej klasyczna, to ciągle jest to stare dobre CETI, które wciąga w swój świat i sprawia, że krew w żyłach płynie szybciej. Jeśli podobało się Wam Snakes Of Eden, to na pewno spodoba się także płyta Oczy Martwych Miast. Jeśli nie przypadło Wam do gustu Snakes Of Eden, to koniecznie posłuchajcie Oczy Martwych Miast – to bardzo dobry album, który przekona Was do twórczości CETI! Do jej słuchania otworzyłbym piwo CETI Pils, ale niestety nie ma go jeszcze w okolicznych sklepach. Swoją drogą nowa płyta, nowy rodzaj piwa sygnowany nazwą zespołu – robi się z tego nowa świecka tradycja 😉
Radosław Szatkowski