Czy jesteś mięsożercą? Nie pytam o Twoje przyzwyczajenia kulinarne. Pytam, czy jesteś mięsożercą, bezwzględnie pożerającym życie, które toczy się wokół Ciebie? Takie pytanie zdaje się stawiać Ice-T na Carnivore, najnowszym albumie Body Count. Po trzech Latach od wydania znakomicie przyjętego nie tylko przez fanów, ale i środowisko muzyczne, Bloodlust (nominacja do nagrody Grammy i występ zespołu podczas uroczystości ich rozdania), pojawił się album, który śmiało może być dzisiaj uznany za kandydata do płyty roku 2020.
Bloodlust postawił poprzeczkę wysoko. Świetna, mocna, tradycyjnie z bezkompromisowym przekazem, stała się punktem wyjścia do pracy nad nowym materiałem. A ponieważ Vincent Price (odpowiedzialny za kompozycje na Carnivore) wyznaczył sobie cel, jakim jest nagroda Grammy, sporo pracy włożył w to, aby album brzmiał jak należy. Nie oznacza to jednak, że panowie z BC poszli na muzyczne kompromisy. Wręcz przeciwnie – płyta ma moc, niczym prawy sierpowy uwieczniony na okładce Vulgar Display of Power Pantery.
Skoro poruszyłem temat okładek, to przyznam, że tak sugestywnej okładki, z jaką mamy do czynienia w przypadku Carnivore dawno nie widziałem. Pokazuje ona gangstera, znanego z poprzednich okładek Body Count, którego ciało tworzą budynki, ulice i ludzie (cała postać jest w kolorze krwi). Jego otwarte usta, z podniebieniem wypełnionym niezliczoną rzeszą zębów, zdają się wykrzykiwać słowa tytułowej piosenki: Wędruję nocą po ulicach, prześladuję zdobycz / Uważaj na siebie, nikt nie jest bezpieczny / Nie dotrzesz do grobu / Możesz krzyczeć, nie zostaniesz zbawiony. To utwór o ludziach, którzy żeby żyć, muszę zabijać, gdyż jako gatunek taką zasadę mamy wpajaną z pokolenia na pokolenie. Tylko echa, płacz i jęki / Zostawiam tylko krew i kości (…) Choć może to wydawać się tak dzikie / Nazywam się człowiekiem (Carnivore). Wspomnę tylko, że wizję okładki, jaką miał Ice-T, w formę graficzną przerobił Zbigniew Bielak, który od lat współpracuje z Century Media.
Pod względem lirycznym płyta porusza tematykę coraz trudniejszych relacji między ludzkich. Odwołuje się do świata przemocy, który z roku na rok jest coraz brutalniejszy (tradycyjnie nawiązując do działań policji). Do tego czynnikiem destruktywnym staje się coraz bardziej wyrafinowana manipulacja informacją, która nie tylko dzieli, ale również nastawia przeciwko sobie społeczeństwa. Trzeba przyznać, że w sferze tekstów rewolucji nie ma. Ice-T jak widać jest tradycjonalistą, poruszającym w sposób bezpośredni kwestie społeczne.
Muzycznie płyta przesiąknięta jest klimatem nowojorskiego hardcore’u, z wybuchową mieszanką metalu, wpadającego momentami w metalcore. Brzmienie jest soczyste, co przy średnim tempie utworów (z wyjątkiem szybszych Point The Finger i Bum-Rush) oraz mocnymi riffami brzmi ciężko, idealnie wkomponowując się w tematykę płyty. Oprócz ośmiu autorskich kompozycji (nie wliczając w to bonusowego 6 In Tha Morning – 2020 w wersji demo) pojawiły się dwa covery. O ile Colors, pochodzący z raperskiego repertuaru Ice-T, stanowi wartość dodaną do płyty (gitarowe riffy i perkusja utrzymana w stricte metalowym stylu sprawiły, że mamy praktycznie nową kompozycję), to mieszane uczucia budzi we mnie cover Ace Of Spades. W wersji Body Count nie zmieniono ani jednej nuty, nie stworzono nowej interpretacji, odgrywając praktycznie utwór, jak został stworzony. Dzięki brzmieniu płyty, utwór brzmi jeszcze bardziej energetycznie, jednak Ice-T to nie Lemmy. Co prawda można się zastanawiać, czy w ogóle w tym utworze da się coś zmienić, nie narażając się na śmieszność? Poza tym, w nagranym przed utworem wstępie Ice-T wspomniał, że zamieścił ten utwór jako swego rodzaju hołd dla Motorhead i Lemmiego, no ale ….
Tak jak na poprzedniej płycie, na Carnivore mamy gościnne występy. W Point The Finger część partii wokalnych wykrzyczał Ridley Gale z Power Trip, w Another Level zameldował się Jamey Jasta z Hatebreed, zaś w When I’m Gone linie wokalne wyśpiewała Amy Lee z Evanescence.
Patrząc na materiał jako całość, trzeba przyznać, że Body Count jest w życiowej formie. Carnivore to mocny przekaz, świetnie skomponowane utwory i kapitalna produkcja. Vincent Price dopieścił utwory, które są doskonałe w swojej prostocie i brzmią świeżo. Mocna płyta na szalone czasy! Tylko czy wystarczy to na Grammy?
Radosław Szatkowski