Kto się boi Alicji C.1
Kiedyś musi być ten pierwszy raz… Pierwsza wizyta na Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty (nieopodal Słupska) i od razu szczególny koncert. Trafiłem na występ amerykańskiego muzyka, którego pozamuzyczne życie od czasu leczenia z choroby alkoholowej na przełomie lat 70. i 80. bardziej przypomina postępowanie profesjonalnego sportowca (jest zresztą zapalonym golfistą) niż typowego rockmana.
Show Alice’a Coopera rozpoczął się punktualnie o planowanej porze i toczył się niemal z taką prędkością jak wyścigi samochodowe na torze – utwór za utworem jak okrążenie za okrążeniem, na szczęście zdecydowanie nie było tak nudno jak to bywa na zawodach Formuły 1. Bardzo sprawni instrumentaliści (m.in. gitarzyści Ryan Roxie i Tommy Henriksen oraz basista Chuck Garric, o pozostałych członkach zespołu wspomnę dalej), choć nie prezentujący nadmiernej wirtuozerii, która w większości utworów byłaby zresztą nie na miejscu, wciąż świetnie brzmiący wokal Vincenta Damona Furniera, który epatował doskonałą formą fizyczną [któż nie chciałby być w wieku 65 lat tak sprawny – przyp. aut.], tradycyjnie dopasowana do piosenek scenografia rodem ze starych amerykańskich horrorów – to wszystko stworzyło odpowiedni nastrój do odbioru amerykańskiej klasyki hard rocka. Brakowało właściwie jedynie nieco późniejszej pory koncertu (najlepiej, żeby zaczynał się około północy), a przeszkadzała zbyt piknikowa atmosfera panująca w niektórych sektorach.
Dokładnie o 22.00 spadła kurtyna i rozległy się pierwsze dźwięki intro. Koncert rozpoczął jedyny z kilku granych w obecnej trasie „Raise The Dead” coverów, który został wydany na regularnej płycie studyjnej naszej Alicji czyli Hello Hooray (otwierający album Billion Dollar Babies, z którego pojawiły się aż cztery utwory). Cooper ubrany w czarno-czerwony pasiasty frak właściwie od razu spowodował zamieszanie wśród zgromadzonych pod sceną widzów, rzucając w tłum swoją laskę. Od tego momentu wydarzenia toczyły się z prędkością porównywalną do tempa najszybszych utworów AC/DC: brawurowe wykonanie House of Fire, glamrockowy odlot emeryta w No More Mr. Nice Guy, solówki popisujących się gitarzystów w Under My Wheels, po którym muzycy, ubrani w stroje z lateksu i skóry, zeszli na żwirowy ‘wybieg’ poniżej sceny, niemal pozwalając widzom dotykać swoich gitar np. podczas I’ll Bite Your Face Off. W Billion Dollar Babies Alice rozrzucał dolarowe banknoty ze swoją podobizną, potem bawił się rapierem, dyrygując zespołem, próbując podciąć sobie gardło, aż w końcu udając, że przebija gitarzystę, który chwilę wcześniej zszedł do publiczności. Wielki kubek w Caffeine tylko zapowiadał dalsze emocje, na które czekali wszyscy świadomi tego, co może się jeszcze wydarzyć.
W Hey Stoopid (nie pierwszym już utworze śpiewanym przez większość widowni) bardziej dokładnie zaprezentowała swój kunszt gitarowy Orianthi2 – blondwłosa, seksownie ubrana gitarzystka z pomalowanymi na czerwono ustami w taki sposób, jakby z ich kącika płynął strumyczek krwi. Kolejne gadżety poleciały ze sceny w Dirty Diamonds – tym razem Alice rozrzucał perłowe(?) naszyjniki, których zapas raz po raz uzupełniał, aby starczyło na dłużej. W końcu nastąpiło pewne uspokojenie atmosfery, bowiem wokalista zszedł ze sceny (jak się później okazało, aby się gruntownie przebrać), a członkowie jego zespołu zaprezentowali swoje umiejętności instrumentalne, w czym przodował perkusista Glen Sobel, operujący pałeczkami niczym magik kartami.
W odgłosach deszczu i burzy brzmiących z głośników [pogoda na szczęście dopisała – przyp. aut.], w oparach dymu Cooper z ogromnym czarno-czerwonym cylindrze na głowie, wrócił na scenę ubrany w ‘upiększony’ fragmentami szkieletu i pokrwawionych wnętrzności skórzany frak. Zaśpiewał oryginalnie musicalowe, a nawet wodewilowe, niemal już trzydziestoletnie Welcome To My Nightmare. Utwór zabrzmiał tym razem rasowo hardrockowo, co znacząco podkreśliło jego horrorystyczny wydźwięk, po czym ostro przeszedł w Go To Hell wykonane z pejczem w ręku. Następnej piosenki właściwie nie „zarejestrowałem”, zajęty dokonywanymi na bieżąco notatkami, jednak zmiana koloru oświetlenia na zielony zmusiła mnie do zwrócenia uwagi, że Alice tym razem ma na sobie pokrwawiony biały kitel, a ubrani na czarno pomocnicy wtaczają na scenę urządzenie przypominające maszynę Tesli z filmu Prestiż3. Feed My Frankenstein i w efekcie przeprowadzonego eksperymentu opętany naukowiec zamienił się w kilkumetrowego potwora, szalejącego po scenie w roli wokalisty, co automatycznie skojarzyło mi się z niedawnym koncertem Iron Maiden w ramach trasy Maiden England [Atlas Arena, Łódź, cztery tygodnie wcześniej – przyp. red.].
Emocje mogły już tylko rosnąć, zatem w Ballad Of Dwight Fry zobaczyliśmy Coopera w kaftanie bezpieczeństwa, napastowanego przez upiorną pielęgniarkę. Gdy po wyswobodzeniu się z więzów, nie udało mu się jej udusić, został ścięty na gilotynie, a jego ‘głowa’ została zaprezentowana przez jednego z katów zgromadzonej pod sceną publiczności. Zmartwychwstanie pociągnęło za sobą zmianę scenografii – na scenie ujrzeliśmy miniatury nagrobków Jima Morrisona, Jimiego Hendrixa, Johna Lennona oraz Keitha Moona, a następne piosenki – kolejne covery – były hołdem złożonym tym legendarnym, nieżyjącym muzykom pokolenia Alice Coopera (wszyscy urodzeni w latach 40.). Uzupełnieniem były drobne szczegóły, które upamiętniały kolegów Alice’a, np. ciemne lennonki w The Revolution czy udawana gra na nagrobku Hendrixa w Foxy Lady. W tym ostatnim zresztą Orianthi kolejny raz zaprezentowała swój muzyczny talent, mając swoje przysłowiowe kilka minut. Równocześnie w tle odsłaniały się duże nagrobki, których dopełnieniem było wejście do krypty hollywoodzkich wampirów4, podświetlone podczas kultowego My Generation, który w zaprezentowanym kontekście zabrzmiał naprawdę znacząco [niezorientowanym proponuję zapoznać się z tekstem utworu napisanego przez Pete’a Townsenda i nagranego przez The Who w 1965 roku – przyp. aut.]. Regularny set koncertowy zakończył klasyczny Poison, za który bohaterowi wieczoru należy się wielki szacunek, bo pomimo 65 lat na karku i ponad półtorej godziny nieustannego szaleństwa na scenie, nie oszczędzał się ani przez chwilę.
Na bis muzycy wyszli właściwie bez dłuższego odpoczynku, nie pozostawiając publiczności w niepewności i zgodnie z niezmiennym w bieżącej trasie programem odegrali School’s Out, w którym znów Cooper był bardzo solidnie wspomagany przez kilkutysięczną publiczność, zgromadzoną w amfiteatrze. Piosenka została wzbogacona włączonym fragmentem Another Brick In The Wall Part 2, który idealnie wpasował się tematycznie w jej środek, co zresztą wzbudziło wielkie owacje młodszych widzów. W powietrze poleciały wstążki, konfetti, bańki mydlane, a w końcu wielkie kolorowe balony, które tym razem ubrany na srebrno, znów w wielkim cylindrze Alice, skutecznie przebijał swoim rapierem. Pierwsze słowa do publiczności padły właściwie już po występie – lider przedstawił swoich muzyków i na końcu oczywiście siebie: Alice Cooper – it’s me.
I na koniec łyk statystyki. Usłyszeliśmy 20 utworów z jedenastu płyt wokalisty, w tym aż 8 z czterech wydanych w pierwszej połowie lat 70., gdy Alice Cooper oznaczało jeszcze nazwę kapeli, a nie pseudonim artystyczny. Pominięte zostały wszystkie płyty z lat 1977-1983, które właściwie trudno zaliczyć do godnych zapamiętania oraz większość nagranych na przełomie wieków (wyjątkami okazały się Dirty Diamonds oraz Welcome 2 My Nightmare). Z przebojów zabrakło chyba tylko Elected, no ale ileż można grać kawałków z jednej płyty, oraz Bed of Nails z Trash [brak jednak w tej opinii obiektywności, bo to jedna z moich ulubionych płyt Vincenta – przyp. aut.], a spośród najczęściej wykonywanych na żywo – Only Women Bleed z Welcome To My Nightmare.
Setlista: The Underture / Hello Hooray (Judy Collins cover) / House of Fire / No More Mr. Nice Guy / Under My Wheels / I’ll Bite Your Face Off / Billion Dollar Babies / Caffeine / Department Of Youth / Hey Stoopid / Dirty Diamonds / Welcome To My Nightmare / Go To Hell / He’s Back (The Man Behind The Mask) / Feed My Frankenstein / Ballad Of Dwight Fry / Killer (fragment) / I Love The Dead / Under The Bed (wprowadzenie do coverów) / Break On Through To The Other Side (The Doors cover) / Revolution (The Beatles cover) / Foxy Lady (The Jimi Hendrix Experience cover) / My Generation (The Who cover) / I’m Eighteen / Poison
Bisy: School’s Out (z włączonym Another Brick In The Wall Part 2 – Pink Floyd cover)
1) Nagłówek wbrew pozorom nie powstał w oparciu o tytuł dramatu Edwarda Albee Kto się boi Wirginii Woolf? (1962). Jest to parafraza tytułu piosenki Who’s Afraid Of The Big Bad Wolf z disneyowskiego filmu muzycznego Three Little Pigs z 1933 roku, wiele lat później swoje wersje tej piosenki nagrali również m.in. Duke Ellington, Barbra Streisand oraz LL Cool J;
2) Zanim dołączyła do zespołu Alice’a Coopera (jako pierwsza i jak dotąd jedyna kobieta w historii zespołu) Orianthi Panagaris miała okazję supportować takie gwiazdy jak Steve Vai, ZZ Top czy Carlos Sanatana, współpracowała również m.in. z Michaelem Jacksonem, Dave’m Stewartem i Prince’m;
3) Prestiż – amerykański film Christophera Nolana o magikach (granych przez Christiana Bale’a i Hugh Jackmana), którzy opętani nieustanną rywalizacją generują ciąg tragicznych wydarzeń. Maszyna zbudowana przez serbskiego inżyniera Teslę miała służyć do przeprowadzania tricku teleportacji ludzi, a w rzeczywistości dokonywała „klonowania”. Kto oglądał, ten wie…
4) The Hollywood Vampires – nieformalny pijacki klub gwiazd rocka lat 70., do którego należeli, oprócz Alice’a Coopera (oczywiście zanim przestał pić), m.in. John Lennon i Keith Moon.
Tekst: Marek J. Śmietański
Zdjęcia: Babzillaz z Pexels
Tekst pierwotnie ukazał się w Małym Leksykonie Wielkich Zespołów, publikujemy go tu za zgodą autora i z jego poprawkami.