Caligula’s Horse (2020) – Rise Radiant

Jelenia duma

Po sukcesie In Contact (2017) panowie z Caligula’s Horse nie spoczęli na laurach. Co prawda na ich kolejny krążek trzeba było poczekać nieco dłużej niż zwykle, ale naprawdę było warto. Australijczycy na tegorocznym Rise Radiant postanowili – wzorem ostatnich dokonań Leprous czy Haken – rozszerzyć swoje muzyczne horyzonty. I tak do swojego muzycznego kociołka, łączącego tradycję prog metalu z djentem, dorzucili jeszcze syntezatory i jazz-fusionową esencję. By się to wszystko przegryzło trzeba jeszcze chwilę poczekać, ale to wciąż solidna baza pod przyszłe eksperymenty grupy.

Liryki Jima Greya nie są tym razem antologią, choć wciąż mają silny manifestacyjny wydźwięk. Głos Caligula’s Horse opowiadał wcześniej o kryzysie sztuki, teraz koncentruje się na jednostce – borykającej się z narastającą złością do świata, poszukującej wewnętrznego spokoju. Afirmuje koncepcję indywidualizmu, gdzie każdy z nas ma prawo wyboru; uderza w radykalizm, systemy religijne i fałszywe doktryny – jego zdaniem, to człowiek jest świątynią. Jednak z czasem jego gniew się wycisza, a walka o autonomię przenosi się do ducha. W Autumn Jim porównuje zrzucanie liści do zmiany swojej skóry, swoistego oczyszczenia – jest w tym coś poetyckiego, wręcz katartycznego. Nie bez powodu tytuł płyty w naszym ojczystym języku brzmi Promieniej, co doskonale oddaje okładka Chrisa Stevensona-Mangosa (odpowiadał również za oprawę graficzną Bloom, trzeciego albumu Australijczyków). Nie bez powodu na ilustracji widnieje jeleń spoglądający na górzysty krajobraz. Zwierzę to w wierzeniach buddyjskich symbolizuje ascezę i mądrość, u Celtów było natomiast przewodnikiem dusz, z kolei w ikonografii chrześcijańskiej jest ucieleśnieniem samego Jezusa Chrystusa. W sztuce i kulturze jawi się jako wzorzec dumy, szlachetności i męstwa.

I między innymi dlatego panowie rozpoczynają krążek na odważnej, metalowej nucie. Dwa pierwsze single – The Tempest i Slow Violence – stoją na solidnej gitarowej podstawie, za którą odpowiadają rzecz jasna Sam Vallen i Adrian Goleby, ale mimo to nie stronią też od elektroniki i polirytmicznych wtrąceń. Dalej płyta wchodzi na spokojniejsze tory. Salt mógłby być dzieckiem Leprous i Haken – jazz-popowe odjazdy przeplatają się tu z nośnymi harmoniami, a całość dopełniają wokalne popisy Jima Greya oraz partie klawiszy Lynsey Ward (Exploring Birdsong). Na Resonante Australijczycy postawili na minimalizm. W tej miniaturze można trafić i na syntezatory, i na chwytliwy beat – doskonale sprawdza się jako pomost między jedną, a drugą – bardziej refleksyjną – połową krążka.

Na Oceanrise jest już gęściej i żwawiej, choć i tu znalazło się miejsce na nieszablonowe zabiegi formalne (na przykład na gitarowe solo z pogranicza fusion i psychodelii). Valkyire nie bez powodu został wybrany na trzeci singiel – to najmocniejszy akcent na krążku, który na pewno stanie się koncertowym „hymnem” formacji. Z kolei Autumn – poprzedzony melancholijnym, lirycznym wstępem – daje pole do popisu nowemu basiście Caligula’s Horse – Dale’owi Prinsse. I trzeba przyznać, że robi właściwy pożytek z ofiarowanej mu przestrzeni. The Ascent to kolejny – po Alone in the World i Graves – udany epic song na koncie grupy. Pełno tu zmian metrum, ale też ekspresyjnej melodyki – na pewnie nie zawiedzie sympatyków „rozłożystych” kompozycji.  A jeśli komuś mało, to może jeszcze sięgnąć po edycję limitowaną Rise Radiant z dwoma bonusowymi utworami. Pierwszym z nich jest cover Don’t Give Up Petera Gabriela i Kate Bush (tu zaśpiewany w duecie z Lynsey Ward); drugim Messege to My Girl, który w oryginale wykonał nowozelandzki Split Enz (ależ to jest aranż!).

Przy produkcji krążka swoje palce maczał nie tylko Sam Vallen, ale też Jens Bogren, który odpowiadał również za miks i mastering In Contact. I po raz kolejny duo okazało się nieocenione, bo materiał brzmi naprawdę pierwszoligowo. Ale czy znalazły się na nim jakieś skazy? Tak naprawdę jedyną wadą Rise Radiant jest zbyt ostrożne podejście do wspomnianych we wstępie eksperymentów. Zmiany są kosmetyczne, coby nie zrazić tych bardziej ortodoksyjnych amatorów prog metalu, ale dobrze, że zespół nie boi się awangardy i dojrzalszych form. Rise Radiant jest dokładnie tym, czym dla Leprous było The Congragation (2015). To bezpieczne przygotowywanie słuchaczy na nadchodzące „rewolucje”. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a nowe wydawnictwo Australijczyków odpowiednio go pobudza. I coś czuję, że najlepsze zostawili na potem.

Łukasz Jakubiak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.