Fates Warning (2020) – Long Day Good Night

Jest dobrze. Dobranoc

No może nie tak od razu dobranoc, jednakże trudno jest inaczej podsumować nowy materiał Fates Warning. Ale po kolei. Od czasu premiery Theories of Flight (2016) troszkę się pozmieniało w kręgach zespołu. Ray Alder nagrał swój pierwszy solowy krążek (What the Water Wants, 2019), Jim Matheos wydał z Johnem Archem drugi wspólny długograj (Winter Ethereal, 2019), a macierzysta formacja obydwu muzyków przetransferowała się z wytwórni Inside Out do Metal Blade Records. I tak trzynasty album Fatesów – zawierający, wcale nieprzypadkowo, trzynaście utworów – miał być wielkim powrotem do legendarnego wydawnictwa, z którym Amerykanie związani byli wcześniej przez równo 20 lat*. Prace nad krążkiem ruszyły w lutym tego roku (świeżo po podpisaniu umowy z  Metal Blade), z kolei pierwsze szczegóły poznaliśmy już w sierpniu. Wtedy też dowiedzieliśmy się, że Long Day Good Night ukaże się za dosłownie kilka miesięcy, bo już na początku listopada. Szybko, może nawet odrobinę za szybko.

Alder po raz kolejny podjął się napisania niemal wszystkich tekstów na płycie (poza The Longest Shadow of the Day, który popełnił Jim Matheos) i generalnie mają one wiele elementów wspólnych ze wspomnianym Theories of Flight. Przewija się więc motyw drogi, powrotu do domu, deszczu (oczyszczenia), jak również walki z poczuciem winy, ale same liryki nie przytłaczają słuchacza tak, jak to było w przypadku poprzedniego wydawnictwa. Tym razem wokalista daje nam jasno określony podmiot liryczny – jest nim artysta, który poświęcił swoje szczęście karierze muzycznej. Słychać to szczególnie w bardziej southern-rockowych utworach, gdzie Ray schodzi „na ziemię” i nie eksploatuje emocji bohatera, a jego codzienność. Czyżby to było subtelne nawiązanie do filmowych Narodzin gwiazdy (2018) Bradleya Coopera? Niewykluczone. Tak czy siak strona liryczna Long Day Good Night trzyma solidny poziom, składa się na spójną i poruszającą opowieść, choć chwilami zdarzają jej się przesadnie melodramatyczne momenty. Warto za to pochwalić okładkę – doskonale oddającą sentymentalny, iście jesienny nastrój – którą wykonał ceniony brytyjski ilustrator, Patrick Atkins.

Idąc tropem motywów znajdujących się na grafice, zaczynamy od powrotu do domu. Rozpoczynający The Destination Onward w konstrukcji przypomina From the Rooftops z poprzedniego albumu. Ambientowe intro, podkręcane akustycznymi wtrąceniami i transową sekcją rytmiczną, zgrabnie buduje dramaturgię, a całość dopełnia czuły głos Aldera. Potem jednak pojawia się zgrzyt. Bo kiedy wchodzą wszystkie instrumenty, to zaczynasz dostrzegać brzmieniową przepaść, szczególnie mając w pamięci doskonałą produkcję Theories of Flight.

Jens Bogren wycisnął z muzyki Fates Warning wszystko, co najlepsze – nadał jej nowoczesnego sznytu, choć nie pozbawił przy tym „najntisowej” osobowości. W gruncie rzeczy za miks i matering Long Day Good Night również odpowiadają weterani – Joe Barresi (Soundgarden, Alice in Chains, Volbeat) oraz Alan Douches (Death, Cannibal Corpse) – ale można odnieść wrażenie, że nie do końca poradzili sobie z wyważeniem przestrzeni (szczególnie w żywotnych kompozycjach). Jedyne, co naprawdę dobrze zagrało, to partie basu, które brzmią „garażowo” (w dobrym tego słowa znaczeniu). Rozumiem, że album miał być wypadkową między No Exit (1988) a ostatnimi dokonaniami Amerykanów, ale ten eksperyment nie do końca się powiódł. Oczywiście z czasem można się przyzwyczaić do dość (chcąc nie chcąc) reakcyjnego brzmienia, choć przychodzi to dopiero po kilku odsłuchach.

Poza tym sam materiał wydaje się wydłużony na siłę (do tej wspomnianej już trzynastki) i generalnie obyłby się bez tych dwóch-trzech numerów przy końcu. Nie znaczy to jednak że cierpi na brak progmetalowych samograjów. Miłośników gatunku nie zawiodą kawałki pokroju Shuttered World (jeden z lepszych, iście heavymetalowych, „strzałów” na płycie!), Alone We Walk, Scars czy Liar. Miłym zaskoczeniem okazał się też Begin Again, w którym grupa odważnie przemyciła sounthern-rockowe riffy; z kolei fani ballad z miejsca odnajdą się w melancholijnych dźwiękach Now Comes the Rain. Zresztą takich niespodzianek jest znacznie więcej, bowiem Long Day Good Night to jak dotąd najbardziej różnorodny krążek Amerykanów. Taki The Way Home – po dość łzawym wstępie – zgrabnie przepoczwarza się w wintydżowego „połamańca” (z perkusyjnym popisem Bobby’ego Jarzombka); z kolei Under the Sun zaczyna się od partii smyczkowych wykonanych przez kanadyjskie duo – skrzypaczkę Mikę Posen oraz Raphaela Weinrotha-Browne’a, nadwornego wiolonczelistę Leprous. Na When Snow Falls panowie wspominają (z powodzeniem!) swoje romanse z elektroniką z początku lat dwutysięcznych, a w tle podgrywa im gościnnie za bębnami sam Gavin Harrsion (OSI, The Pineapple Thief). Jednakże w największe zdumienie wprowadza – bardziej ilustracyjny, aniżeli liryczny – The Longest Shadows of the Day. Utwór zaczyna się od jazz/fusionowych wariacji (partie basu Joeya Very brzmią tu wyśmienicie!), potem zmienia się w gitarową bitwę między Mike’em Abdowem a Jimem Matheosem, by ostatecznie – wraz z wejściem Aldera – nieco się wyciszyć. Najsłabiej na płycie wypadają miniatury, czyli Glass Houses i zwieńczony wymownym tytułem The Last Song. Ta pierwsza przypomina nieco „wykastrowaną” wersję Like Stars Our Eyes Have Seen z poprzedniego krążka; druga zaś to zwyczajowa kropka nad i, na dodatek przesłodzona, której równie dobrze mogłoby nie być.

Long Day Good Night odstaje nieco jakością od ostatnich dokonań Fates Warning, ale to wciąż kompetentny materiał. Słychać, że panowie dalej mają pomysł na siebie, są w świetnej formie (Ray Alder zalicza tu jeden z najlepszych występów w swojej karierze!), ale generalnie zabrakło im czasu na szlif – zarówno kompozycyjny, jak i produkcyjny. Można jedynie przypuszczać, że wina leży w pośpiechu związanym z przejściem do innej wytwórni. Napisanie, nagranie i wydanie albumu w dziewięć miesięcy to nie lada wyczyn, ale czy w tym wypadku był on konieczny? Być może przerwa, którą Matheos i spółka sobie zaplanowali była odrobinę za krótka. Tak czy siak trzeba będzie poczekać na jakiś remix, który wyciągnie lepsze brzmienie z tego materiału. W końcu Metal Blade już od lat wydaje remastery starszych krążków Fatesów. Kto wie, może powtórzy się sytuacja z Vapor Trails Rusha**? Natenczas nie ma co gdybać. Jest (tylko) dobrze. Dobranoc.

Łukasz Jakubiak


*) A dokładniej w latach 1984-2004. Ostatnim wydawnictwem Fates Warning wydanym pod szyldem Metal Blade był FWX (2004). Łącznie formacja nagrała dla nich 10 albumów studyjnych.

**) Vapor Trails (2002) został przyjęty dosyć dobrze, ale krytykowano go za słabą produkcję. Dopiero wersja zremiksowana krążka (wydana w 2013 roku) oddała mu należną sprawiedliwość.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.