Zapytacie się, dlaczego porzuconych? Otóż doskonale wiemy, jaki był rok 2020 (a właściwie jeszcze jest) i niestety nie należał on do lekkich, również dla publicystów. Zaplanowałem sobie recenzje kilkunastu albumów, które miały systematycznie pojawiać się na blogu i niestety tylko część z nich udało mi się zrealizować. Postanowiłem więc zebrać wszystkich porzuconych i napisać o nich w zbiorczym tekście, który w tej chwili czytacie. Nie ma więc co przedłużać, przechodzimy od razu do meritum. Acha, i kolejność poszczególnych mini-recenzji jest alfabetyczna, coby wzbudzić większe zaskoczenie (albo i nie) niektórymi ocenami.
Ayreon – Transitus
(Music Theories Recordings, premiera: 25.09.2020)
O tym, że z nowym albumem Ayreon coś „nie gra” świadczyły już pierwsze sygnały po premierze. A to Lucassen zapomniał umieścić Michaela Millsa w line-upie płyty (a współpracuje z nim od siedmiu lat, czyli od The Theory of Everything); a to nie załączył – to już większe faux pas – książeczki do wydawnictwa… Generalnie cała sytuacja już na wstępie wyglądała, mówiąc delikatnie, nieelegancko, a czara goryczy przelała się, kiedy to Arjen za swoje pomyłki postanowił obwinić koronawirusa. Niezbyt to profesjonalne, szczególnie mając na uwadze artystę takiego formatu.
Pomijając jednak kwestie wydawnicze, Transitus nie broni się też muzycznie. Co więcej, nawet opowieść sprawia wrażenie napisanej na kolanie – nie ma na siebie pomysłu, jest do bólu sztampowa, a na dodatek usilnie chce być częścią uniwersum Lucassena (co udowadnia utwór The Human Equation). Przez pierwszą połowę śledzimy łzawą historię miłosną – oczywiście podlaną klasowym ujęciem – między Danielem (Tommy Karevik) a Abby (Cammie Gilbert). Kiedy jednak chłopak zostaje zamordowany, a wszelkie podejrzenia padają na jego dziewczynę, rock opera zmienia kierunek. Album zaczyna skręcać w rewiry z pogranicza kryminału i fantastyki o międzywymiarowych podróżach. Nasz główny bohater rusza w podróż po Zaświatach, by odnaleźć sposób na zdjęcie winy z ukochanej. Trafia do królestwa znajdującego się między niebem a piekłem (tytułowego Transitus), gdzie spotyka Anioła Śmierci (Simone Simons) będącego – paradoksalnie – jego ostatnią nadzieją. Historia do inwencyjnych nie należy, a w jej przeżywaniu nie pomaga narrator – w tej roli, co by nie mówić, wspaniały Tom Baker – którego głos słyszymy przed KAŻDYM utworem. Z całą moją miłością do czwartej inkarnacji Doktora (seria Doctor Who), ale po kilku wprowadzeniach masz już go serdecznie dosyć.
Prócz wspomnianego wyżej trio na płycie można też usłyszeć głosy: Dee Snidera (Twisted Sisters), Paula Manziego (ex-Arena), Johanne’a Jamesa (Threshold, Kyrbgrinder), Amandy Sommerville tudzież Marceli Bovio (Stream of Pasiion); z kolei partie solowe zagrali między innymi Joe Satriani oraz Marty Friedman. Trzeba przyznać, że Arjenowi po raz kolejny udało się zebrać pokaźny skład, ale tym razem nie wykorzystuje jego potencjału. Generalnie Transitus to zbiór rozlazłych (Fatum Horrificum), nieangażujących (Talk of the Town) i rozkrzyczanych (Condemned Without a Trial) kompozycji, które ani nie zostają w pamięci, ani nie brzmią za specjalnie. Czy z tej rock opery da się wyciągnąć coś dobrego? O dziwo tak. Miłym akcentem na płycie okazał się Get Out! Now! – wsparty „czadowym” hardrockowym riffem i wokalem Dee Snidera. Z kolei po Comatose (który znalazł się na albumie 01011001, 2008) brakowało w dyskografii Ayreon równie elegijnej ballady i Hopelessly Slipping Away okazuje się jej godnym następcą. Utwór ten – minimalistyczny, acz szczery; pełen chwytliwych harmonii – pokazuje, że z duetem Karevik/Gilbert można było dużo zdziałać.
I to by było na tyle. Transitus to niestety jedna z najsłabszych pozycji w dyskografii Ayreon, o której nikt już nie pamięta. Arjen powinien zrobić sobie dłuższą przerwę, bo jego worek z pomysłami powoli ewidentnie zaczyna sięgać dna.
Ocena:
Dopuszczający
Haken – Virus
(Inside Out Music, premiera: 24.07.2020)
Mogłoby się wydawać, że Brytyjczycy z Haken pisali nowy materiał pod trwającą pandemię. Nic bardziej mylnego. Szkielet Virusa powstawał krótko po premierze Vector (2018) i miał być on – zarówno stylistyczną, jak i muzyczną – kontynuacją tego krążka. Ponoć tytuł również zrodził się w głowach muzyków wcześniej, ale nawet jeśli tak nie było, to i tak idealnie wstrzelił się w obecne czasy. I nie chodzi tu o koronawirusa.
Nawiązania do wcześniejszego wydawnictwa widać już w samej okładce, posiadającej ten sam minimalistyczny układ. Tym razem jednak zamiast plam atramentowych Rorschacha widnieje na niej pająkopodobny nanobot; z kolei kolor czerwony zastąpił jaskrawożółty. Jeśli chodzi o warstwę liryczną, to grupa znów eksploatuje teorie psychoanalityczne, ale tym razem stawia na bardziej globalne ujęcie. I tak w sferze ich zainteresowań znalazły się: toksyczne relacje, lęki i paranoje, depresja oraz skłonności samobójcze – tematy powszechne i wciąż aktualne, których nie da się ostatecznie wydrążyć.
Rozpoczynający Prosthetic okazuje się swoistym pomostem między jedną a drugą płytą – thrashowy riff to jawny ukłon w stronę Vector, najcięższej pozycji w dyskografii Brytyjczyków. Grupa jednak stopniowo spuszcza z tonu na korzyść bardziej rozbudowanych, progmetalowych struktur (Invasion, fantastyczny Carousel), by w końcu polawirować wśród przestrzennych dźwięków (The Strain, Canary Yellow). Ponadto Virus okazuje się też powrotem do bardziej rozbudowanych form, czego dowodem jest pięcioczęściowy Messiah Complex – niestroniący od nośnej melodyki (I. Ivory Tower), ale też polirytmicznych taranów (II. A Glutton for Punishment) czy chiptune’owej psychodelii (IV. The Sect). Na zakończenie panowie przygotowali dla nas wokalno-klawiszową miniaturę w postaci Only Stars, będącą popisem Rossa Jenningsa oraz Diega Tajeidy.
Materiał brzmi rzecz jasna zawodowo, ale nie ma się co dziwić skoro rola głównego realizatora przypadła Adamowi „Nolly’emu” Getgoodowi, ex-basiście Periphery. Doskonałe wyważenie poszczególnych partii najlepiej słychać na wielopoziomowym Messiah Complex, w którym każdy segment uderza w nieco inne nastroje. Generalnie całej płyty słucha się wyśmienicie, ze sporadycznymi wypiekami na twarzy. Haken na swoim nowym długograju nie sili się na dekonstrukcję współczesnych form prog metalu, jak to było w przypadku Vector, ale osiada na stabilnym gatunkowym gruncie. Jednakże jako druga pozycja w tym dyptyku brakuje jej kontrastowości i autonomii – zamiast ogrywać znane już konwencje, może lepiej byłoby je po prostu przełamać. Najwidoczniej zabrakło odrobiny odwagi. Wirus Brytyjczyków może i łatwo złapać, ale przechodzi się go szybciej niż byśmy przypuszczali. Na szczęście bez żadnych skutków ubocznych.
Ocena:
Dobry
John Petrucci – Terminal Velocity
(The Orchard Music, premiera: 28.08.2020)
Minęło dokładnie 15 lat od premiery Suspended Animation, czyli debiutu Johna Petrucciego – albumu bardzo udanego; melodyjnego i technicznie wymagającego zarazem. Kiedy Nowy Jork został zamknięty z powodu epidemii koronawirusa, gitarzysta Dream Theater postanowił poświęcić ten czas na dokończenie swojego materiału. I tak też się stało, a zaledwie kilka tygodni później muzyk zasiadł do jego nagrywania. Zaprosił do składu Dave’a LaRue – basistę Flying Colors, który zagrał na jego debiutanckim krążku – oraz… Mike’a Portnoya. Oczekiwania z miejsca się zwiększyły, bo miał to być pierwszy od 10 lat wspólny album obecnego gitarzysty i ex-bębniarza Teatru Marzeń.
Jakiś czas temu w Magazynie Gitarzysta przewinęło się stwierdzenie, że odkąd John zyskał na masie, jego gra stała się podoba – tj. siermiężna. I generalnie coś w tym jest, bowiem Terminal Velocity przez większość czasu atakuje nas głównie gitarowymi popisówkami, zagranymi bez jakiejkolwiek finezji. Słychać to na otwierającym utworze tytułowym, a dwa kolejne – The Oddfather i Happy Song – są po prostu jego klonami. Na kolejnych numerach Petrucci zaczyna wracać do włąsnyj twórczości (Glassy-Eyed Zombies to właściwie Damage Control w wersji 2.0), albo wrzucać chałturnicze riffy (The Way Things Fall). O dziwo całkiem nieźle wypadają bluesowe odjazdy w Out of the Blue tudzież Snake in the Boot (Satriani byłby dumny!); z kolei miłośników Dream Theater powinien ukontentować Temple of Circadia (brzmi jak lepszy „odrzut” z ostatniej płyty Teatru Marzeń). Jedynym kompetentnym utworem na płycie okazał się Gemini, w którym czuć ducha Liquid Tension Experiment, Portnoy w końcu gra tam „z jajem”, a mostek z sambą daje mu chwilę „oddechu”.
Terminal Velocity to zbiór ulotnych kompozycji, do których nie ma ochoty się wracać. Ot shredowe, reakcyjne granie, które jakieś 10 lat temu mogłoby się komuś podobać. Oczywiście od strony warsztatowej i realizacyjnej nie ma się tu do czego przyczepić, ale jednak przydałoby się więcej oddechu w tych niekończących się gitarowo-perkusyjnych wyścigach. Paradoksalnie najlepiej z całego tria wypadł LaRue, który zamiast silić się na ewolucje, zachował klasę i dyscyplinę.
Trudno nie ulec wrażeniu, że Terminal Velocity to album wymęczony, nagrany z nadmiaru weny i być może potrzeby uspokojenia fanów DT, że Petrucci i Portnoy dalej ze sobą współpracują. A jak już przy tym jesteśmy… Kilka tygodni temu Liquid Tension Experiment ogłosił powrót oryginalnego składu i premierę trzeciego krążka. Analizując jednak stan omawianego wydawnictwa, nie wiadomo czy powinniśmy się cieszyć, czy martwić.
Ocena:
Dostateczny
Kamancello – Of Shadows
(Brak wytwórni, premiera: 03.07.2020)
Pod nazwą Kamancello kryje się dość nietypowy duet. Można by rzec, że panowie dopiero wychodzą z tytułowych cieni, bowiem omawiane wydawnictwo jest ich trzecim wspólnym dziełem. Pierwszą osobę pewnie znacie, bo przewijała się już kilkukrotnie na łamach serwisu. Druga zaś jest również wirtuozem, ale z bardziej egzotycznego (dla nas, Europejczyków) regionu.
Projekt współtworzą Raphael Weinroth-Browne – kanadyjski wiolonczelista, znany z występów u boku Leprous – oraz Shahriyar Jamshidi, kurdyjski kemanczysta. Obydwaj w swojej muzyce starają się połączyć nie tyle tradycję ze współczesnością, co stworzyć dyfuzję dwóch kultur – Wschodu i Zachodu. I trzeba przyznać, że ta wymiana wychodzi im naprawdę pięknie.
Na Of Shadows znalazło się sześć kompozycji, tworzących dość nietypowy koncept. Trzeba wziąć poprawkę na to, że mamy tu do czynienia z muzyką ilustracyjną, wręcz minimalistyczną, ale za to pełną wdzięku i szczerych emocji. Każda kompozycja to oddzielny muzyczny pejzaż, w którym tajemnica (Beyond the Gate) idzie w parze z długą lamentacją (The Mourn), by ostatecznie przyspieszyć (The Rider), wpaść w sidła wewnętrznych lęków (Dance of Shadows), stanąć na krańcu przepaści (On the Precipice) i spojrzeć w stronę nieuniknionego (Towards The Inevitable). Kluczem interpretacyjnym są tu rzecz jasna tytuły utworów, które starają się nas naprowadzić na bliżej nieokreśloną historię. Jeśli mogę sobie pozwolić na odrobinę własnych refleksji, to ja interpretuję ją jako opowieść o wygnaniu (ucieczce?) oraz odwiecznej walce z poczuciem winy.
Mogłoby się wydawać, że wiolonczela i kemancze to podobne instrumenty – w końcu obydwa mają struny i smyczki – ale panowie na swojej nowej płycie łączą dwie odmienne wrażliwości. Pewne i wyrachowane dźwięki Weinrotha-Browna tworzą solidny szkielet, z kolei orientalizmy Jamshidiego swobodnie go oplatają. To osobliwy taniec muzyki starych kultur i klasyki, w którym nie ma miejsca na podziały. Wirtuozeria w skali mikro, bez pompy i rozmachu, ale za to pełna przestrzeni. Synteza niemal idealna.
Ocena:
Bardzo dobry
Oceans of Slumber – Oceans of Slumber
(Century Media Records, premiera: 04.09.2020)
Od czasu wydania The Banished Heart (2018) w kręgach Oceans of Slumber zaszły niemałe zmiany. Otóż z grupy odeszła trójka współzałożycieli, czyli Keegan Kelly (bas), Sean Gary (gitara) oraz Anthony Contreras (gitara), co wymusiło na obecnych liderach – Dobberze Beverly (perkusja) i Cammie Gilbert (wokal) – zatrudnienie zupełnie nowych instrumentalistów. Istniała więc obawa, że nasz duet samodzielnie nie podtrzyma wypracowanej przez lata osobowości. Nic bardziej mylnego.
Skład zasiliło więc dwóch nowych gitarzystów, Jessie Santos (Fall) oraz Alexander Lucian (Abhorrent Affliction), basista Semir Özerkan (Nahaya) oraz klawiszowiec Mat Aleman (Malignant Altar). Z kolei miksem i masteringiem – wtedy jeszcze – nadchodzącego wydawnictwa miał zająć się sam Dan Swanö, lider Edge of Sanity i Nightingale. I tak materiał, będący swoistym „nowym startem”, został ochrzczony tytułem Oceans of Slumber.
Cammie Gilbert w swoich tekstach znów porusza się po znajomych motywach. Eksploruje tematy żałoby, równości rasowej, melancholii i depresji, ale też walki o samostanowienie. W jej lirykach czuć osobisty pierwiastek, który stroni od pretensjonalności na rzecz uniwersalnych prawd, co – podobnie jak to miało miejsce na The Banished Heart – jeszcze bardziej uwiarygodnia nie tyle przekaz, co tożsamość grupy. Stylistycznie też większej zmiany nie widać, choć zdecydowanie więcej tu przestrzeni względem ich poprzednich krążków. Znalazły się więc pop-rockowe wtrącenia (To the Sea, The Colors of Grace), progmetalowe samograje (Return to the Earth Below, opethowy Pray for Fire), jak również elegijne – iście gotyckie – interludia (Imperfect Divinity, September). Nie znaczy to jednak, że Teksańczycy zrezygnowali ze swojego death/doomowego rodowodu, czego dowodem są takie utwory jak: The Soundtrack to My Last Day, The Adorned Fathomless Creation tudzież Total Failure Apparatus (ależ długie tytuły!). Grupa nie byłaby też sobą, gdyby na sam finisz nie wrzuciła jakiegoś coveru. Tym razem padło na Wolf Moon Type O Negative i trzeba przyznać, że to kolejna – po Solitude Candlemass – świetna interpretacja doomowego klasyka.
Oceans of Slumber to pewnego rodzaju monolit z dotychczasowych inspiracji grupy. The Banished Heart był o przepracowywaniu żałoby, dlatego też uderzał w bardziej gotyckie nastroje – miał metalowy sznyt, ale nie bał się też elektroniki i odniesień do kanonu prog rocka. Tu z kolei więcej jest przestrzeni i artystycznych form – Dobber rzadziej gra blasty, a Cammie częściej odsłania swoją soulową duszę. Słychać, że para doskonale się rozumie nie tylko w sferze prywatnej, ale też muzycznej. Nie zmienia to faktu, że Oceans of Slumber okazuje się dość zachowawczym albumem, opartym na znanych już motywach, który nie daje takiego powiewu świeżości jak poprzednik. Z drugiej strony grzechem byłoby nie napisać, że jest bardzo dobrym materiałem. Więc tak, to dalej świetna propozycja muzyczna (nie tylko) na jesienno-zimowe wieczory.
Ocena:
Bardzo dobry
Pain of Salvation – Panther
(Inside Out Music, premiera: 28.08.2020)
Panther to dzieło epokowe dla Pain of Salvation. Co niektórzy pewnie teraz prychnęli sobie pod nosem, ale celem tej recenzji będzie między innymi obrona tej hipotezy. Po pierwsze, jest to materiał odważny, nieszablonowy, wręcz eksperymentalny. Po drugie, utwierdza w przekonaniu, że grupa Daniela Gildenlöwa nie lubi stać w miejscu, rozumie definicję progresu. I wreszcie po trzecie, to najlepszy album Szwedów od czasu Be (2004).
Gildenlöw na poprzedniej płycie – In the Passing Light of Day (2017) – przepracowywał traumę po poważnej chorobie (u muzyka zdiagnozowano martwicze zapalenie powięzi); z kolei na Panther postanowił „zagryźć” cywilizację konsumpcjonizmu. Ukazuje człowieka zagubionego w pędzie – technologicznym, informacyjnym – którego trapią niepokoje, uzależnienia, usilna chęć akceptacji oraz samotność. Nazwa grupy już dawno nie brzmiała tak trafnie jak przy tym albumie.
A jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to mamy tu do czynienia z totalnie odpałowym krążkiem. Może zabrzmiało to trochę pejoratywnie (szczególnie w odniesieniu do niechlubnych „najntisów, z których Panther również zapożycza pewne cechy), ale powyższe podsumowanie ma swoje uzasadnienie. Na płycie dominuje elektronika – punktowa melodycznie, intencjonalnie przesterowana – co najlepiej słychać na otwierającym Accelerator tudzież Restless Boy. Ponadto zespół odważnie romansuje z synthpopem (Keen to a Vault) tudzież hip-hopem (Panther); a co wierniejsi fani grupy usłyszą echa Scarsick (2007) tudzież Road Salt (2010-2011) kolejno na kapitalnym Unfuture oraz Species. Jednak najlepsze „kawałki’ Szwedzi umieścili w środku i na końcu albumu. Wait – wsparty akustyczną gitarą i partiami saksofonu, wyśmienicie zaśpiewany – to mocny emocjonalny strzał; z kolei Icon z powodzeniem syntetyzuje wszystko, co do tej pory usłyszeliśmy na płycie.
Zespół zaserwował nam jeden z najambitniejszych kontrolowanych chaosów w historii muzyki. Co niektórzy mogą zarzucić, że jest to zwykłe usprawiedliwianie kompozycyjnego niechlujstwa. Nic z tych rzeczy. Kiedy zestawi się wszystkie te stylistyczne tripy z lirykami, spojrzy się na nie z otwartą głową, to dostaniemy jedną z najbardziej przemyślanych wizji muzycznych w historii prog metalu. Na pierwszy rzut ucha przypomina kolejne „dziwactwo” w dyskografii grupy, ale w gruncie rzeczy okazuje się ich najodważniejszym dziełem, bliskim ideału. Może nie teraz, ale gdzieś za kilka lat ma szansę stać się klasykiem.
Ocena:
Celujący
Redemption – Alive in Color (2CD/Blu-Ray)
(AFM Records, premiera: 28.08.2020)
Po Frozen in Moment (2009) i Live from the Pit (2014) – o tym drugim najlepiej zapomnieć, bo produkcja wręcz kaleczyła tam uszy – panowie z Redemption postanowili po raz trzeci zmierzyć się z wydaniem materiału audiowizualnego. Alive in Color powstał dzięki kampanii crowdfundingowej i został zarejestrowany w 2018 roku podczas 19. odsłony festiwalu ProgPower USA. A że grupa Nicka van Dyka od trzech lat ma na pokładzie nowego wokalistę – Tom Englund przejął to stanowisko po Rayu Alderze – więc lepsza okazja nie mogła im się przytrafić.
Jeśli chodzi o dobór repertuaru, to fani Redemption nie będą mieli na co narzekać. Na wydawnictwie przeważa materiał z ich ostatniej płyty – Long Night’s Journey into Day (2018) – na której to za mikrofonem po raz pierwszy usłyszeliśmy lidera Evergrey. Na szczególną uwagę zasługują dwa progmetalowe tarany – The Echo Chamber oraz utwór tytułowy ze wspomnianego albumu – jak również nieco bardziej przestrzenny Indulge in Color (zwieńczony iście szaloną solówką Chrisa Polanda). Nie zabrakło rzecz jasna kawałków ze starszego repertuaru, w tym: The Suffocating Silence, Damaged, Black and White World tudzież ich największego koncertowego hymnu – Walls. Jednakże momentem, który najbardziej zapada w pamięci jest świetne wykonanie Threads, będące zarazem oficjalnym pożegnaniem poprzedniego wokalisty formacji, Raya Aldera.
Na CD znalazło się też kilka utworów bonusowych. Jednym z nich jest – wciśnięty nieco na siłę, chyba na życzenie Polanda – cover Peace Sells (but Who’s Buying) Megadethu; kolejnymi zaś wybisowane Threads (tym razem z udziałem Englunda) oraz Release, poprzedzony rewelacyjnym klawiszowym solo Vikrama Shankara. Zawodzą nieco materiały dodatkowe na Blu-Rayu. Prócz wspomnianego aranżu trzeciej części The Fullness of Time, można tam znaleźć materiał zza kulis, w którym zamiast (przypuszczalnie) wywiadów dostaliśmy słabo zmontowane skrawki z podłożonym w tle Someone Else’s Problem.
Nie zmienia to jednak faktu, że sama jakość audio i wideo nie zawodzi (oczywiście zdarzają się niechlujne cięcia, ale są one sporadyczne), a wirtuozerska precyzja Redemption – przeplatana ostrymi jak brzytwa riffami van Dyka – naprawdę robi wrażenie. Zaskakująco dobrze w muzyce Amerykanów odnalazł się też Tom Englund, któremu może i brakuje ruchu scenicznego (występuje po raz pierwszy bez gitary!), ale nadrabia za to bardzo dobrym głosem. Alive in Color to jak dotąd najlepsze wydawnictwo koncertowe Amerykanów, które powinno znaleźć się na półce każdego szanującego się sympatyka prog metalu.
Ocena:
Bardzo dobry
Teramaze – I Wonder
(Wells Music, premiera: 09.10.2020)
Wydawałoby się, że zeszłoroczny Are We Soldiers już na dobre ustabilizował skład Teramaze. Grupa po raz kolejny straciła Bretta Rerekurę za mikrofonem, a w międzyczasie – dosłownie na chwilę – w ich kręgach przewinął się Nathan Peachey (który nagrał z nimi album Her Halo, 2015). Co więc w zaistniałej sytuacji zrobił Dean Wells, wieloletni lider formacji? Postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i nagrać wszystkie partie wokalne na napisanym już wcześniej wydawnictwie.
Worek z weną Wellsa chyba nie posiada dna. Trzeba być niezłym “freakiem”, żeby w rok od wydania ostatniego (swoją drogą całkiem udanego) krążka wypuścić materiał jeszcze lepszy od niego. Na I Wonder muzyk zrywa nieco ze swoimi lirycznymi konceptami. Zamiast dystopijnego świata, opowieści o zemście i ludzkości u kresu dekadencji, otrzymaliśmy dość przyziemne teksty – o miłości, niespełnionych ambicjach, ale też samoakceptacji czy wewnętrznym złu. To klarowne przekazy, choć nie oszukujmy się niegrzeszące inwencją.
Istniało duże prawdopodobieństwo, że Dean nie poradzi sobie na stanowisku frontmana. Zdziwienie przyszło już w pierwszym utworze – Ocean Floor – w którym słychać, że muzyk od początku reaktywacji Teramaze (w 2012 roku – przyp. red) miał jasną wizję na linie wokalne. Frazuje niczym Rerekura, ale jego wokalizy przywodzą na myśl te Peacheya – ma zaskakująco barwny i emocjonalny glos, który idealnie sprawdza się w muzyce Australijczyków. Jeśli chodzi o stronę muzyczną, to mamy do czynienia z bezpiecznym wydawnictwem, twardo stąpającym po progmetalowym gruncie w dość klasycznym wydaniu. Z jednej strony atakują nas samograje pokroju Only Delight, Here to Watch You tudzież This is Not a Drill; z drugiej zaś czułe ballady, gdzie prym wiodą Lake 401 (zwieńczony świetnym gitarowym solem!), Run oraz kontemplacyjny I Wonder. Więcej niejednoznaczności wprowadzają A Deep State of Awake – który zaczyna się jak typowy snuj, a chwilę później atakuje nas gitarami i growlami – oraz piosenkowy, w dobrym tego słowa znaczeniu, Sleeping Man. Największym popisem na płycie okazuje się Idle Hands / The Devils Workshop – bardzo progresywny, polirytmiczny I melodyjny zarazem, pełen wysmakowanych partii solowych (w tym klawiszowych!).
I Wonder nie pretenduje do bycia czymś przełomowym – to po prostu solidny progmetalowy materiał. Wells wziął sobie do serca krytykę Are We Soldiers i na jego nowym albumie znalazło się o wiele mnie przesterowanych wokali oraz gitarowych ewolucji, a więcej melodii. To zdecydowanie dobry trop. Lider Teramaze zapowiedział już kolejne wydawnictwo, które ma być kontynuacją opowieści z Her Halo. Ponoć ma ukazać się już w następnym roku… Ma facet rozmach.
Ocena:
Dobry
The Ocean – Phanerozoic II: Mesozoic / Cenozoic
(Metal Blade Records, premiera: 25.09.2020)
Niemal dwa lata przyszło nam czekać na kontynuację Fanerozoiku, którego zreinterpretowania podjął się niemiecki The Ocean. Wcześniej panowie przełożyli na język współczesnego społeczeństwa Paleozoik, teraz z kolei postanowili wyeksploatować Mezozoik i Kenozoik.
Nowe wydawnictwo kolektywu lirycznie koresponduje z tegorocznym albumem Pain of Salvation. Grupa dotyka tu problemu zanikających relacji międzyludzkich oraz depresji, za co wini panujący na świecie chaos informacyjny oraz postęp technologiczny. Jednakże ich rzeczywistość – w której człowiek jest wyłącznie konsumentem; nie czasu na wyrażanie siebie i własnych uczuć – okazuje się jeszcze bardziej złowieszcza niż na Panther.
Doskonale oddaje to muzyka. Z jednej strony słyszymy krzyk (Jurrasic | Cretaceonus, Pleistocene), z drugiej agresję (Palaeocene, Pleistocene), a z jeszcze innej przygniata nas bezsilność (Eocene) oraz ostateczna samotność (Miocene | Pliocene). Wszystkie kompozycje mają ten sam post-metalowy szkielet – zcentralizowany na topornych gitarach, ale też długich, pulsujących melodiach – ale zespół chętnie korzysta z pomocy sekcji dętej (nieco rzadziej niż poprzednio, ale wciąż) oraz elektroniki. Doskonale słychać to w syntezatorowym instrumentalu, Oligocene, uderzającym w oniryczno-kontemplacyjne tonacje. Rozpoczynający Triassic – szczególnie w pierwszych partiach wokalnych, intencjonalnie przesterowanych – przypomina cyfrowy komunikat, co przywodzi na myśl skojarzenia z OSI tudzież Chroma Key (projektami Kevina Moore’a, ex-klawiszowca Dream Theater). Ten z kolei tworzy zgrabną klamrę kompozycyjną z wieńczącym Holocene, w którym powraca linia melodyczna z początku.
Druga część Fanerozoiku to mocny kandydat do płyty roku i na pewno znajdzie się na podium wielu metalowych podsumowań. Niemiecki kolektyw, przewodzony przez Robina Stapsa, popełnił na równi najdojrzalszy, co najmocniejszy album w swojej dwudziestoletniej karierze. The Ocean dał nam kolejne, bezkompromisowe wydawnictwo, w którym nie lęka się eksperymentów i progresu – nie tyle cywilizacyjnego, co muzycznego. Niech ich własny kenozoik trwa w najlepsze.
Ocena:
Celujący
Oto więc moja dziewiątka porzuconych, która w ostatnich miesiącach mocno ciążyła mi na głowie. Nie obyło się bez zawodów (Transitus), dobrych rzemieślniczych robót (Virus), ale też zaskoczeń (I Wonder, Panther). Nie zmienia to jednak faktu, że w tym okresie globalnej izolacji, muzyka okazała się dla wielu z nas skutecznym remedium. W Nowym Roku życzę Wam, drodzy czytelnicy, (jakichkolwiek!) doznań koncertowych, powrotu do normalności i jeszcze większego napływu muzycznych wydawnictw, które pomogą nam przetrwać – miejmy nadzieję – postpandemiczną rzeczywistość. Bądźcie zdrowi!
Łukasz Jakubiak