Bezdech
Post-blackowy Harakiri for the Sky zaistniał w świadomości polskich słuchaczy wraz z premierą Arson (2018), ich czwartego albumu studyjnego. Powodów mogło być kilka. Po pierwsze, było to ich najbardziej budżetowe wydawnictwo. Po drugie, na przełomie 2018/2019 roku zagrali u nas dwa koncerty*. I po trzecie, na wspomnianej płycie skład zasilił Kerim ‘Krimh’ Lechner, bębniarz współpracujący m.in. z Septicflesh oraz polskim Decapitated (album Carnival is Forever, 2011). Panowie rozpoczęli swoją działalność jako duet kryjący się pod inicjałami M.S. (Matthias Sollak) oraz J.J. (Michael V. Wahntraum) – ten pierwszy odpowiadał za produkcję i warstwę instrumentalną projektu, drugi zaś za wokale i teksty. Ich debiut powstał niemal dekadę temu i okazał się na tyle wyjątkowy, że wylądował pod skrzydłami AOP Records – wytwórni zajmującej się promocją alternatywnej sceny blackmetalowej. Dopiero potem przy studyjnym szlifie wsparł ich Daniel Fellner, który z formacją związany jest od albumu III: Trauma (2016). I tak w niezmienionej i co by nie mówić sprawdzonej ekipie – bo Arson to wciąż świetny materiał – Austriacy dotarli do kolejnego długograja.
Zawarta w tytule krążka Maere to znana jest wielu kulturach, ale my – Słowianie – możemy kojarzyć ją pod nazwą zmora, nocnica, strzyga lub strzygoń, czy właśnie mara. Zazwyczaj objawia się jako humanoidalna maszkara, rzadziej natomiast można ą spotkać pod postacią zwierzęcą – kuny, żaby, myszy, kota, ale też (nawiązując do okładki) wilka. Demon ten odwiedza nas we śnie – siadając nam na klatce piersiowej, wywołując niepokój oraz bezdech – i obecnie wiąże się go ze zjawiskiem paraliżu sennego. Będąc w stanie katapleksji, na granicy jawy i fantazji, nasz umysł zaczyna tworzyć projekcje najgorszych koszmarów, które stają się bardziej rzeczywiste niż kiedykolwiek. Widzimy je, słyszymy, czujemy ich dotyk, ale nie możemy się przed nimi obronić. J.J. w swoich lirykach, w których to folklor zazębia się z psychoanalizą, stara się wzbudzić w słuchaczu podobne uczucie przytłoczenia i bezradności. Opowiada o żałobie, poczuciu winy, przemijaniu oraz tęsknocie, a swoim wersom nadaje oniryczno-poetycką aurę. Ukazuje więc prawdziwy koszmar egzystencji, po którym trudno się otrząsnąć. W tę metaforę wpisuje się też oprawa graficzna autorstwa Art of Maquenda – sfokusowana na czerni, szarościach oraz czerwonych tłach – ukazująca zwierzęta nocy w iście rozdzierających figurach.
Nowe wydawnictwo Harakiri for the Sky to zbiór dziecięciu, w większości długich, kompozycji, zwartych w 85-minutowy materiał. Blackmetalowy, to bez dyskusji, choć dystansujący się od piwniczej produkcji; stawiający na przystępną otoczkę. Melodyczny przepych słychać już w otwierającym I, Pallbearer. Oczywiście na pierwszym planie wciąż dominują growle i pędzące riffy, ale mimo to pełno tu ilustracyjnych pauz oraz subtelności (czułe klawisze w finale). Muzycy sukcesywnie rozwijają te koncepty w późniejszych utworach. Więcej zmian metrum i ukłonów w stronę prog metalu słychać chociażby na Sing for the Damage We’ve Done (na którym gościnnie zaśpiewał Neige z Alcest), I’m All About the Dusk tudzież Once Upon a Winter. To, że Krimh jest porządną marką raczej nikogo nie zaskoczy, ale prawdziwą klasę – a przy tym dyscyplinę i wszechstronność – pokazuje dopiero na wspomnianych numerach. Istny tytan w swojej klasie.
W nieco bardziej elegijne tonacje uderzają z kolei Us Against December Skies, And Oceans Between Us (obydwa zagrane na hymnową modłę) oraz Silver Needle // Golden Dawn, na którym zaharczał wokal portugalskiego Gaerea. Miłośnicy blacku chętniej pochylą się nad Three Empty Words oraz Time Is a Ghost. Ten ostatni, nieco na przekór, rozpoczyna się od partii gitary akustycznej, ale potem trudno już za nim nadążyć, nawet jeśli co jakiś czas zwalnia na mostkach. No i jest jeszcze cover. Formacja już raz zreinterpretowała pewien szlagier na albumie Aokigahara (2014) – wtedy był to Mad World Tears for Fears, teraz przyszedł czas na Song to Say Goodbye Placebo, który sugestywnie wybrzmiewa na samym końcu. I trzeba przyznać, duet ma wyjątkowy dar do profanowania piosenek z list przebojów. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Maere to jak dotąd najlepsza wizytówka Austriaków. Niemal doskonała fuzja ekstremy i postgatunkowej melodyki; agresji i liryzmu; swoistego yang i yin. Ale to nie pierwszy raz, kiedy ktoś stara się połączyć te dwie – wydawałoby się – odległe poetyki. Przeważnie jednak ta granica była, mniej lub bardziej, naginana. Takiemu Alcest bliżej jest do post-rocka, z kolei amerykański Vukari skłania się chętniej w stronę black metalu. Harakiri for the Sky po mistrzowsku syntetyzuje obydwa nurty. W tym pędzącym szaleństwie grupa znajduje miejsce na przestrzeń i melodię, a to umiejętność trudna do okiełznania. Maere stroni zarówno od tandety, jak i powtarzalności – to przemyślany, bardzo kompetentny materiał. Oczywiście nie każdemu będzie odpowiadał depresyjny charakter tekstów, ale dla samej muzyki warto się wewnętrznie sponiewierać. Tytułowa zmora może więc spowodować bezdech, na szczęście bardziej z zachwytu niż przyduszenia. Żeby nie było, ostrzeżenie padło.
Łukasz Jakubiak
*) Kolejno: 13/03/2018 w krakowskiej Alchemii (u boku Dool) oraz 18/01/2019 w warszawskiej Progresji (z Draconian).