Bez represji
Panowie z Soen zachowują swoją systematyczność w wydawaniu albumów i równo dwa lata po premierze Lotus (analogiczna sytuacja miała miejsce z Lykaią) na rynek trafiło ich kolejne dziecko zatytułowane Imperial. I tak jak poprzednio, wiązało się to z kolejną zmianą personalną w składzie, tym razem na stanowisku basisty. Stefan Stenberg zadebiutował na Tellurian (2014), więc sprawa wydawała się dość poważna, szczególnie mając na uwadze rytmiczną czytelność grupy. Jego miejsce przejął Oleksii „Zlatoyar” Kobel – ukraiński muzyk sesyjny, dla którego Soen okazał się pierwszym poważnym projektem. I tak zespół, pod wodzą niestrudzonego Martina Lopeza, dotarł do piątego albumu studyjnego. Niby innego od poprzedników, ale nie aż tak bardzo jakbyśmy tego oczekiwali. Na pewno jednak zwodniczego, obiecującego muzyczne bogactwo.
Soen od początku swojego istnienia był głosem zmarginalizowanych, słabych i zagubionych, nieposiadających prawa do samostanowienia. Nie każdemu może odpowiadać kierunek, jaki w lirykach obrali Martin Lopez i Joel Ekelöf, ale na pewno nie można zarzucić im braku empatii wobec problemów ludzkości. Imperial jest więc wydawnictwem politycznie zaangażowanym, które ukazuje konflikt na linii władza-społeczeństwo. Kreśli wizję świata spolaryzowanego, skłóconego przez współczesnych monarchów, mającego trudność z nawiązywaniem relacji międzyludzkich. Obraz dość złowieszczy – dla niektórych wręcz profetyczny, szczególnie w dobie trwającej pandemii – któremu ostatecznie przyświeca idea walki o wolność. Zresztą nie bez powodu cały koncept dopełnia widniejący na okładce wąż, zwierzę o nieoczywistej ikonografii (swoją drogą pięknie sfotografowane przez wielokrotnie nagradzanego Marka Laitę). W kulturze chrześcijańskiej gad ten jest symbolem nikczemności i chaosu; z kolei starogreckiej i -rzymskiej przypisuje mu się atrybut leczniczy (mit o Asklepiosie/Eskulapie). Na poziomie koncepcyjnym taka interpretacja wydaje się sensowna, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę ukazany w tekstach konflikt. Po jednej stronie barykady mamy więc niegodziwą władzę, po drugiej zaś wymagające uzdrowienia społeczeństwo. Wszyscy w tej opowieści zależni jesteśmy od węży.
Premierowy materiał Soen trafił pod opiekę Kane’a Churko, który pracował wcześniej przy produkcji płyt Ozzy’ego Osbourne’a, Papa Roach czy Five Finger Death Punch. Od strony realizatorskiej album trzyma poziom poprzedników, choć co niektórych może zdziwić odrobinę schowany bas. Rozwiązanie okazało się rzecz jasna w pełni intencjonalne, bowiem Imperial jest wydawnictwem skłaniającym się w stronę melodii i wielodźwięczności. Nie słychać tego może na Lumerian i Deceiver, które dość wiernie podążają za patentami z Lotus (raczej z powodzeniem), ale im dalej w las, tym więcej czeka na nas niespodzianek. Pierwszą z nich usłyszymy na Monarch, odważnie konfrontującym agresję (polirytmiczne stopy Lopeza) z subtelnością (czuła gitarowa solówka Cody’ego Forda), w którym to po raz pierwszy usłyszymy… orkiestracje.
Partie smyczkowe zostały nagrane przez trzy skrzypaczki – Katarinę Dennis, Karin Hellqvist oraz Linę Söderholtz – oraz wiolonczelistkę, Emelię Jeremias, i na ogół to właśnie utwory z ich udziałem okazują się tymi najświeższymi. Chyba największym zaskoczeniem okazuje się Modesty – zaczynający na wintydżowej nucie, romansuje z przesterami i elektroniką, a przy okazji odsłaniający zupełnie nową twarz Soen. Kolejnym takim numerem okazał się wieńczący Fortune, uderzający w podniosłe tonacje, pełen wokaliz i przestrzennych partii (w tym klawiszowych, wykonanych przez Larsa Åhlunda). Szkoda, że na tym większe niespodzianki się kończą, bowiem reszta kompozycji porusza się po utartych ścieżkach. Na Illusion panowie wracają do floydowskich inspiracji, znanych między innymi z Lykaii (2017); z kolei Antagonist to kolejny (nie tylko koncertowy) hymn, sfokusowany na nośnym refrenie i energicznych mostkach. W podobnym tonie utrzymany jest również Dissident, jednak ten – głównie przez wyeksponowane partie basu oraz polirytmię – skłania się bardziej w stronę Cognitive (2012). Przynajmniej na początku, bowiem prawdziwe fajerwerki zaczynają się bliżej finału. Najpierw atakuje nas z zaskoczenia fusionowe solo na gitarze, a potem bridge zmieniający się w bossa novę – szkoda tylko, że takich tripów jest na płycie jak na lekarstwo.
Soen przyzwyczaił nas do rewolucji, a Imperial to ich pierwszy bezpieczny album, urozmaicający nastroje znane z Lotus. Co prawda usłyszymy na nim echa poprzednich płyt, a partie smyczkowe wprowadziły nowy dech w ich brzmienie, jednakże daleko mu do kolejnej metamorfozy. Co najwyżej optymalizacji. Sam materiał też jest dość treściwy – osiem kompozycji składa się na 42 minuty muzyki – ale trudno uznać to za wadę. Piosenkowość – tj. skoncentrowanie się na melodiach, a nie rytmicznych popisówkach (choć nowy basista spisał się naprawdę dobrze!) – działa tylko na korzyść wydawnictwa. Niemniej jednak grupa dużo nam obiecuje, co najlepiej słychać na Modesty czy Dissident, i miło byłoby w przyszłości posłuchać krążka w podobnych nastrojach.
Imperial to prawdopodobnie najsłabszy album Soen, ale wciąż jest na tyle udany, że warto po niego sięgnąć. Ma wartościowy przekaz, porządnie skomponowane – i nie bójmy się tego napisać – piosenki i na pewno ukontentuje wiernych fanów formacji (a tych nie brakuje!). Tym razem obędzie się bez represji.
Łukasz Jakubiak