Dream Theater (2021) – A View from the Top of the World

Sięgając szczytów

Mając w pamięci jakość poprzednich wydawnictw Dream Theater – a w szczególności The Astonishing (2016) oraz Distance over Time (2019) – trudno było oczekiwać po ich nowym krążku czegoś na poziomie. Pożeranie własnego ogona Amerykanom weszło już w nawyk, a w rezultacie z każdą kolejną płytą tracili swój status tytanów prog metalu. Pasję do tworzenia muzyki zastąpiło taśmowe wydawanie albumów, na dodatek pełnych realizatorskich baboli i iście absurdalnych konceptów. Przełom nastąpił w momencie, gdy grupa zmuszona była przerwać trasę koncertową z powodu pandemii koronawirusa. Panowie postawili wszystko na jedną kartę. Założyli własne studio nagrań i przez najbliższe miesiące, w pocie czoła, pracowali nad nowym materiałem. W DTHQ*, bo tak nazywa się ich nowy zakątek, formacja miała pełną kontrolę nad procesem twórczym oraz brzmieniem poszczególnych kompozycji. I o dziwo na A View from the Top of the World słychać ich tytaniczną pracę. Zespół krytycznym okiem spojrzał na swoją ostatnią twórczość i popełnił najlepszy krążek od czasu (co najmniej!) A Dramatic Turn of Events (2011).

Tekstowo grupa porusza się po bezpiecznych (chwilami wręcz oklepanych) tematach, ukazujących kondycję współczesnego człowieka. Wychwycimy w nich wizję kosmicznej ekspansji (The Alien), konfrontację z wewnętrznymi lękami (Invisible Monster), próbę odzyskania równowagi (Awaken the Master), jak również sugestywne manifesty wobec dehumanizacji (Answering the Call), nienawiści (Sleeping Giant) tudzież przemijania (Transcending Time). Kluczowe dla Teatru Marzeń okazało się również przenikliwe spojrzenie na ludzką psyche – przekraczającą własne granice, podejmującą walkę ze słabościami i ograniczeniami (A View from Top of the World). Te obserwacje, ubrane w zgrabne metafory, doskonale rezonują z okładką Hugh Syme’a**. W jej centrum znajduje się norweski Kjeragbolten – głaz zaklinowany między dwoma skalnymi ścianami, który wisi nad wodami Lysefjordu. Oczywiście ilustracja, podobnie jak na wielu innych wydawnictwach Dream Theater, została uzupełniona o kilka drobnych detali, skrupulatnie powiązanych z każdą liryką. W tej materii większych zmian nie uświadczymy.

Niezaprzeczalną różnicą względem ostatnich krążków Teatru Marzeń jest (w końcu!) dobra produkcja. Tym razem konsoletę studyjną przejął niejaki Andy Sneap – koncertowy gitarzysta Judas Priest oraz inżynier dźwięku, odpowiedzialny m.in. za realizację albumów Accept, Nevermore i Arch Enemy. Z Johnem Petruccim poznał się przy zeszłorocznym Terminal Velocity, gdzie zajął się miksem i masteringiem. Ale dopiero A View from the Top of the World w pełni wykorzystał swoje wieloletnie doświadczenie w studiu. Partie Jamesa LaBriego wypadają zaskakująco naturalnie – raz, że frontman śpiewa na płycie nieco niżej; dwa, cyfrowy szlif wokali jest tu naprawdę subtelny. Jednakże największym osiągnięciem Sneapa okazało się opanowanie bębnów Manginiego, które nareszcie nie brzmią jak kartony (A Dramatic Turn of Events, 2011) albo bezczelne triggery (Distance over Time, 2019). Zajęło to grupie całe cztery albumy (o dziesięć lat za dużo) i miejmy nadzieję, że współpraca z nowym realizatorem nie zakończy się po jednym wspólnym materiale.

Singlami promującymi płytę okazały się The Alien i Invisible Monster – pierwszy dość pokręcony (zdecydowanie dreamowy), drugi z kolei bardziej przebojowy. Tym, co wyróżnia obydwa numery – prócz oczywiście wirtuozerskiej pracy gitar i klawiszy – jest oczywiście perkusja. Mangini zapowiadał, jeszcze długo przed premierą, że od czasu Set the World on Fire (1993) Annihilatora nie skomponował tak złożonych i odjechanych partii bębnów. I trudno się z tym nie zgodzić. Mike tym razem nie bierze żadnych jeńców, a namiastkę tego słychać już w intrze do The Alien. Obydwa single oddziela od siebie Answering the Call, zgrabnie łączący nowe brzmienie Dreamów z nastrojami à la Falling into Infinity (1997). Tam też doświadczymy bitwy na solówki między Johnem Petruccim a Jordanem Rudessem – zaciekłej acz przemyślanej, niepopadającej w ordynarne efekciarstwo. Nieco więcej psychodelicznych tonów wprowadza za to Sleeping Giant. Nie znaczy to jednak, że cierpi na brak melodycznego powietrza – przewijają się tu i orientalizmy, i orkiestracje, ale też chwytliwe riffy. Transcending Time przywodzi z kolei na myśl The Best of Times (z Black Clouds & Silver Linings, 2009). I nie ma w tym nic złego, bo to wciąż udana, pełna ekspresji ballada. Wśród finezyjnych akordów świetnie odnajduje się tam wokal Labriego – już od dawna nie brzmiał tak dziarsko i lekko. Zdecydowanie więcej agresji doświadczymy za to w Awaken the Master, który już na dzień dobry atakuje nas ciężkimi gitarami oraz szaloną polirytmią. I kiedy myślimy, że Teatr Marzeń nie przebije już tego, co by nie mówić, wysokiego pułapu, wtedy pojawia się…

A View from the Top of the World. Ta dwudziestominutowa suita, podzielona na trzy akty, to największy popis Dream Theater od czasu Octavarium (2005). Podniosły i preludyjny (I) The Crowning Glory  daje nam mały zarys tego, z jak monumentalnym utworem mamy do czynienia. Mamy tu i nośny refren, ale też rozpuszczony mostek, w którym na pierwszy plan wychodzą partie basu Johna Myunga. Z kolei w wieńczącym tę część interludium usłyszymy polifoniczny rajd Rudessa i Petrucciego. (II) Rapture of the Deep ma w sobie więcej melancholii i mroku, których nośnikiem okazują się partie klawiszy oraz elegijny wokal LaBriego. Ale nawet tam znalazło się miejsce na urzekające gitarowe solo, które z klasą wieńczy akt drugi. (III) The Driving Force zaczyna na pełnej, bo z nieregularnym podbiciem oraz instrumentalnymi ewolucjami, trwającymi dobrze ponad dwie minuty. Jednakże im bliżej finiszu, tym muzycy chętniej manifestują swój patetyzm. Ale nie ma co się dziwić, bowiem grupa, przynajmniej w tym wypadku, ma prawo obnosić się ze skalą swojego dzieła.

Nowy album Amerykanów okazał się jedną z największych muzycznych niespodzianek tego roku, która przywróciła – nie tylko sympatykom prog metalu – wiarę w Teatr Marzeń. Wcześniej był zabity dechami, teraz powrócił w dobrym, choć tylko odświeżonym, stylu – pełnym znajomych tematów i pejzaży, ale wciąż wykonanych przez zawodowców. Panowie w ostatnim czasie ciężko pracowali nad formą i oficjalnie podnieśli się z kolan. I choć nie udało im się podbić szczytu własnych umiejętności, to wciąż zdołali wejść naprawdę wysoko. Oby tylko utrzymali ten poziom na koncertach i kolejnej płycie.

Łukasz Jakubiak


*) Dream Theater HeadQuarters.
**) Grupa aktywnie współpracuje z Syme’em od albumu Octavarium (2005). Łącznie jego ilustracje ozdobiły siedem wydawnictw Dream Theater.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.