Czarna Madonna
Amerykanie z Oceans of Slumber mieli już kilka twarzy, nawet jeśli ich stylem przewodnim od zawsze był metal progresywny. Od deathu, poprzez doom, aż po gotyk – wszystkie miały swoją unikatową osobowość, która ostatecznie skrystalizowała się na albumie Oceans of Slumber (2020). Tam też nastąpiły największe od czasu Winter (2016) zmiany w składzie, a liderami grupy zostali Dobber Beverly oraz Cammie – wówczas jeszcze – Gilbert. Serce oraz dusza formacji, związane ze sobą również w życiu pozamuzycznym*. Tegoroczny Stralight and Ash to znów album rozliczeniowy,; pełen intymnych wyznań i gorzkich refleksji, o relacjach międzyludzkich, paradoksach wiary oraz radzeniu sobie z wewnętrzną samotnością.
Cammie Beverly w jednym z wywiadów zdradziła, że jej ojciec stał na czele religijnego kultu, z kolei matka wciąż jest zagorzałą członkinią Świadków Jehowy. Najwidoczniej wokalistka czuła silną potrzebę, by przepracować to na płycie. W tekstach znalazło się więcej niż dotychczas biblijnych analogii (Salvation, Star Altar), nostalgicznych powrotów do dzieciństwa, jak również portretów afroamerykańskiej społeczności (The Hanging Tree, House of the Rising Sun). Doskonale obrazuje to kapitalna okładka Elirana Kantora, na której wyłania się, powstała z drzewa, manifestacja Madonny z Dzieciątkiem, otoczona symbolami reprezentującymi poszczególny utwór. Ale to nie koniec budowania nowego krajobrazu formacji. Starlight and Ash uderza w bluesowe nastroje, przywodzące na myśl twórczość Toma Waitsa czy Nicka Cave’a, przefiltrowane przez metalową tożsamość formacji. I niestety nie każdemu ten kierunek przypadnie do gustu.
Realizacją krążka zajęli się Joel Hamilton i Maor Appelbaum – duet nieszablonowy, bowiem panowie osobno funkcjonują w nieco innych światach. Pierwszy z nich jest członkiem grupy Book of Knots oraz producentem muzycznym współpracującym m.in. z Iggym Popem i Tomem Waitsem; drugi zaś to wyjadacz w branży metalowej, mający na koncie albumy Halforda, Annihilatora tudzież Cynic. I co by nie mówić panowie doskonale zrozumieli wizję grupy, zmyślnie dopasowując ich ciężkie brzmienie pod poetykę elegijnego blues rocka. Nie ma więc wątpliwości, że Starlight and Ash to jak dotąd najlepiej zrealizowany materiał Oceans of Slumber.
To, że Cammie Beverly, zalicza na omawianym krążku wokalne tour de force, należy uznać za fakt. Artystka wspaniale interpretuje swoje teksty, zręcznie lawiruje między gospelem (Salvation) a popem (znakomity Hearts of Stone!), zahaczając częściej o nastroje z pogranicza R&B (The Lighthouse, Just a Day). Niestety bardziej pokrzywdzona okazała się reszta partii melodycznych. Co prawda oszczędna praca gitar Jessie’ego Santosa oraz Alexandra Luciena spowodowana jest stylem, w jakim postanowił obracać się zespół, ale wciąż czuć w tej materii lekki zawód. Panowie nieco punktują w metalowych szarżach, które można usłyszeć chociażby na The Waters Rising, Red Forest Roads, Star Altar oraz The Shipbuilder’s Son. Poza tym niektóre utwory zaskakują subtelnie wkomponowaną elektroniką Mata V. Alemana (The Hanging Tree) tudzież zjazdami w stronę muzyki ilustracyjnej (House of the Rising Sun, wsparty partiami skrzypiec i wiolonczeli w wykonaniu Carla Kihlstedta oraz Philipa Sheegoga). Czytelniejsza, ale równie nieskomplikowana, wydaje się sekcja rytmiczna. I choć bas Semira Özerkana doskonale wychwytuje przestrzenie i melodyczne pauzy, to zdecydowanie więcej ma tu do powiedzenia Dobber Beverly, zajmujący miejsce za bębnami oraz… fortepianem. Mąż Cammie umieścił na płycie własne impro klawiszowe w postaci The Spring of 21. I trzeba przyznać, że jest ono niezwykle intymne, wręcz ujmujące.
Choć Starlight and Ash pokazuje nową twarz Oceans of Slumber, to dalej czuć w nim dokładnie tę samą wrażliwość, co na poprzednich wydawnictwach. To materiał spójny, stylistycznie hermetyczny, rzadziej skłaniający się w stronę nowych form. Mniej tu metalowej energii, więcej prostych southernowych riffów oraz popisowych wokalnych manifestów. Cammie Beverly robi ten album – również lirycznie – i wielka szkoda, że nieco przysłania osobowość pozostałych muzyków. Wciąż jednak jest to krążek niezwykle czuły, do końca wierny swojej wizji, rewidujący wiele aktualnych tematów. Określanie go ich magnum opus – a takie zdania padają dość często – również wydaje się mocno przesadzone. Daleko mu do eklektycznej świeżości, którą można było usłyszeć na Winter tudzież wyśmienitym The Banished Heart (2018). Tak czy siak na pewno warto po niego sięgnąć, szczególnie jeśli jest się sympatykiem wintydżowych brzmień. Reszta, a w szczególności fani metalowego jazgotu, raczej się od niego odbije. Amen.
Łukasz Jakubiak
*) od marca tego roku para jest małżeństwem.