Redemption (2023) – I Am the Storm

Z dużej chmury mały deszcz

Kiedy siedem lat temu nowym głosem Redemption został Tom Englund od razu było wiadomo, że nie będzie to jakaś burzliwa zmiana. W końcu mózgiem i sercem grupy od zawsze był Nick Van Dyk, który na każdym albumie stworzył większość linii melodycznych (włącznie z wokalami). I tak wydany w 2018 roku Long Night’s Journey into Day może nie dokonał żadnej stylistycznej reinwencji, ale w muzyce Amerykanów – za sprawą nowego frontmana – dało się odczuć nowy przypływ energii, co potwierdzili kilka miesięcy później podczas występu na XIX edycji ProgPower*. Potem nastała pandemia i wszystko znów wylądowało w bezwładzie. Szczęśliwie jednak tę namiastkę dziarskości udało się wybudzić, czego efektem jest wydany w połowie marca  I Am the Storm. Ale czy aby na pewno grupa odzyskała pełnię sił?

Lirykom Van Dyka nigdy nie można było odmówić szczerości. Zestawiały ze sobą egzystencjalny znój z melancholią, zwieńczony swoistym katharsis – wszystko rzecz jasna w imię wyzwolenia jednostki oraz wyższych uczuć. W tej materii I Am the Storm niczym się nie różni od poprzedników, a wręcz wpada w grafomańskie pułapki i anachroniczność. Szczególnie słychać to w niektórych liniach wokalnych, gdzie Englund, przez wzgląd na dużą ilość tekstu, ma problem z naturalnym frazowaniem. W konsekwencji kompozycje tracą na emocjonalnym ciężarze, a sam frontman ma naprawdę niewiele momentów, w których mógłby się wykazać. Do sięgnięcia po album nieszczególnie zachęca też okładka Travisa Smitha – łopatologiczna, oparta na kompozycyjnym banale, choć skąpana w czytelnych wariacjach niebieskiego i żółtego (tyle dobrego). Ale nawet największym mistrzom, a tym z pewnością jest wspomniany ilustrator, zdarzają się słabsze prace.

Produkcja krążka, za którą odpowiadają Nick Van Dyk i Vikram Shankar, jest jak najbardziej solidna, ale niestety wykłada się na poziomie miksu. Tym z kolei zajął się Simone Mularoni – od kilku lat technicznie i instrumentalnie wspierający formację – który na polu realizatorskim posiada wieloletnie doświadczenie. W przypadku I Am the Storm nie poradził sobie z ujednoliceniem poszczególnych partii – chwilami wokal wybija się odrobinę za bardzo, gdzieniegdzie wdziera się nieumiejętnie zakamuflowany autotune, z kolei w rozbudowanych partiach instrumentalnych wkrada się chaos. Pod tym kątem zdecydowanie lepiej wypadł wymieniony we wstępnie poprzednik.

Jeśli chodzi o stronę stricte kompozytorską to nowy materiał Amerykanów jest prog metalem w najklasyczniejszym wydaniu. Nie brakuje na nim gitarowych taranów (I Am the Storm, Resilience), czułych ballad (The Emotional Depiction of Light) oraz (dwóch) epic songów. Pierwszy z nich, Action in Distance, odsłania największe wady albumu – cierpi na nadmiar tekstu i tendencyjność, przez co melodyka utworu traci na wzniosłości. Warto jednak docenić tam finezyjne mostki oraz klawiszowe wariacje Vikrama Shankara. Drugi zaś, czyli All This Time (And Not Enough), to nieco na przekór najlepsza kompozycja na płycie – pełna nośnych melodii, spektakularnych solówek i bridge’ów (w których błyszczą Van Dyk i Mularoni), jak również zaskakujących rytmicznych miniatur (ba, nawet Sean Andrews i Chris Quirarte mają tu własny segment!). Najsłabszymi utworami na płycie okazały się o dziwo dwa single. Seven Minutes from Sunset, choć prowadzony na świetnych riffach, ma bodaj najnudniejsze partie wokalne w historii formacji; z kolei Remember the Dawn brzmi chwilami jak rip-off utworu tytułowego z Long Night’s Journey into Day. Gdzieś po drodze przewija się jeszcze interpretacja Turn it On Again Genesis, ale ta brzmi jak wyrobniczny metal cover z YouTube’a. Szkoda, bo grupa ma na koncie kilka naprawdę dobrych przekładów (m.in. Hold the Line Toto tudzież Love, Reign O’er Me The Who). Na digipaku znalazła się bonusowo inna (niestety też słabsza, bardziej zaszumiona) wersja The Emotional Depiction of Light, za miks której odpowiada Shankar; jak również zaskakująco udany cover Red Rain Petera Gabriela – zachowujący emocjonalny ciężar oryginału (brawo Englund!), uzupełniony o zgrabne gitarowe harmonie.

Amerykanie na I Am the Storm nie stracili impetu, a warsztatowo wciąż są jednymi z najlepszych w swoim nurcie, ale mimo to zbyt asekuracyjnie podchodzą do swojej twórczości. To wciąż spowszechniały najntisowy prog metal, choć wykonany na najwyższym poziomie. Nie zmienia to faktu, że słychać tu przerost treści nad formą, co tworzy emocjonalny dystans między słuchaczem a autorem. Van Dyk tym razem nie podźwignął swoich refleksji i przemyśleń, nawet jeśli na płycie zdarzyły mu się okazjonalne literackie uniesienia (chociażby w tytułowym I Am the Storm). Koniec końców wszystko na nowym wydawnictwie Redemption jest sterylne, podążające według ogranego szablonu, skrojone pod (zaledwie) poprawny progmetalowy album. Podążając za myślą kryjącą się w tytule – miała być burza, a wyszła zwykła mżawka.         

Łukasz Jakubiak


*) Ten z kolei został zarejestrowany na potrzeby wydawnictwa koncertowego Alive in Color (2020).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.