Soen (2023) – Memorial

Monument

Panowie z Soen nie potrafią ustać w miejscu. Od przeszło dekady niezmiennie eksperymentują ze swoim brzmieniem – balansując między niestroniącym od polirytmii progresem, metalem, a subtelną melodyką – i na tegorocznym Memorial również dokonują rewizji swojej twórczości. Nieco na przekór poprzednikom siódmy krążek formacji przesuwa akcent na tę środkową – agresywniejszą – warstwę, nawet jeśli okazuje się najbardziej treściwym i piosenkowym materiałem, jaki dotąd popełnili. Wciąż jednak nie można mu odmówić przenikliwości – zarówno w warstwie muzycznej, jak i lirycznej.

W gruncie rzeczy bezpośredniość tekstów na Memorial okazuje się jego ogromną zaletą. Grupa kreśli ponury krajobraz świata – udręczonego przez jasno spersonifikowane zło – ale wciąż nie jest on jednak tak dekadencki, jakbyśmy przypuszczali. Można go nazwać swoistym przekrojem chorób trapiących współczesne społeczeństwo. Muzycy uderzają więc w polityczne elity (Unbreakable); dokonują krytyki establishmentu (Fortress) i celebrytyzmu wyjaskrawiającego rzeczywistość (Sincere); dotykają też problemów jednostki, takich jak: przemoc psychiczna i fizyczna (Violence), toksyczne relacje (Hollowed), samotność (Tragedian) oraz żałoba po utracie bliskiej osoby (Vitals). W międzyczasie wygłaszają także protest antywojenny, ukazując nie tylko studium zespołu stresu pourazowego (Memorial), ale też tragedię (Incendiary) i bezmyślność konfliktów zbrojnych (Icon). Na szczęście w tych osjanicznych lirykach wciąż można odnaleźć  ukojenie. Zdjęcie na okładce – przedstawiające parę w maskach gazowych, których rury prowadzą do rozświetlonego serca – nie bez powodu manifestuje siłę miłości i wspólnoty w dobie toksycznego świata. Soen od zawsze stawał po stronie osób marginalizowanych, których cierpienia nikt nie słyszy. Tym razem jednak swoją empatię przekuwa w donośny krzyk, wzmocniony przez metalową wrażliwość formacji.

Co by nie mówić muzyka grupy nigdy nie należała do łatwych realizatorskich przedsięwzięć, dlatego też nowy materiał musiał trafić na warsztat legendarnego Fascination Street Studios. Tym razem produkcją krążka zajęli się Tony Lindgren (mastering) i Alex Backlund (miks) i trzeba przyznać, że mieli przed sobą niemałe wyzwanie – musieli opanować zarówno wymagające przestrzenie w spokojniejszych utworach, ale też selektywne gitary, które tym razem częściej niż zwykle zrównywały się z sekcją rytmiczną. Nie będzie żadnym zaskoczeniem, że panowie popisowo wywiązali się ze swojego zadania. Mało tego, można śmiało stwierdzić, że Memorial to jak dotąd najlepiej zrealizowane wydawnictwo Soen.

Każda z dziesięciu kompozycji znajdujących się na płycie spokojnie mogłaby być koncertowym szlagierem. Co prawda nie grzeszą one długością (tylko jedna z nich dobija ledwie do pięciu minut), ale ileż w nich harmonii, chwytliwych refrenów tudzież atakujących zewsząd riffów. I tak, pierwsze cztery numery nie dają nam chwili wytchnienia. Sincere tylko potwierdza, że grupa od czasu Lykai (2017) ma skłonność do powitalnych audialnych szarż. Tym razem jednak – podobnie zresztą jak przez lwią część albumu – pierwszy plan zostaje storpedowany przez gitarowe popisy Cody’ego Forda i Larsa Åhlunda. Unbreakable i Violence ukazują z kolei nowe oblicze Joela Ekelöfa – macierzysty wokalista formacji śpiewa tu znacznie wyżej, zadziornie; chwilami wręcz wykrzykując frazy (wspaniale wypada lamentacyjny finisz drugiej kompozycji). Fortress, choć utrzymany w podobnym tonie, porywa riffami i nośnym refrenem (przełamanym nerwicową solówką gitarową), będąc zarazem najmocniejszym elementem pierwszej połowy krążka. Nie można też zapomnieć o iście filmowym Hollowed – muzycznie oszczędnym, choć niestroniącym od subtelnie przebijającego się basem Oleksiiego Kobela. Tam również Ekelöf zawiązuje seraficzną komitywę z Elisą Toffali (włoską kompozytorką i piosenkarką pop).

Drugą część wydawnictwa rozpoczynają buntownicze Memorial i Incendiary, nie bez powodu podbijane marszowym rytmem oraz patetycznymi refrenami – w końcu to hymny antywojenne. Bujający Tragedian przełamuje z kolei agresywne oblicze albumu, zdecydowanie stawiając na wintydż i floydowski wajb (który najbardziej słychać w gitarowym solo). Icon to z kolei tour de force Martina Lopeza. Nawet jeśli dominują w nim złamane riffy i imponujące wokale, to właśnie partie bębnów okazują się tu istnym szaleństwem – lider zespołu daje upust swoim polirytmicznym zapędom, a przy tym z ogromną płynnością porusza się po zestawie. Prawdziwa maestria. Grupa kończy na subtelnej, gilmourowskiej nucie, wspartej sekcją fortepianową Joakima Simonssona. Vitals to rozdzierający (te wokale!) hołd Pink Floyd, który godnie – choć w elegijnej oprawie – wieńczy muzyczny memoriał Soen.

Międzynarodowy kolektyw stworzył dzieło brudne i eleganckie zarazem; powściągliwie w treści, acz skrupulatne w formie; wciąż jednak niezwykle szczere, wierne swojej muzycznej filozofii. Memorial stawia ludzkości monument, będąc zarazem przestrogą przed podległościami, ale też pochwałą jednostki, która nawet w dobie globalnego obłędu nie pozostaje sama. Nawet jeśli Soen wyraża go za pomocą polirytmii oraz grzmiących gitar, to i tak znajduje miejsce na chwilę pokrzepienia. I oczywiście, można im zarzucić zwięzłość w manifestowaniu swojego buntu, ale przy tylu kotłujących się emocjach – zarówno w lirykach, jak i muzyce – jest to rozwiązanie bardzo pragmatyczne. W końcu lapidarność to cecha wielu śmiałych manifestów.

Łukasz Jakubiak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.