Kilka dni temu wybrałem się na koncert Raya Wilsona. Był to dobry pomysł, ponieważ – jak się okazało – magia wspaniałej, ponadczasowej muzyki wypełniająca salę koncertową Katowickiego Miasta Ogrodów ujawniła po raz kolejny swoją wyjątkową moc. Przez ponad godzinę uczestniczyłem w misterium, które uwolniło mnie od wszystkich negatywnych bodźców, lęków i budzących się aktualnie na naszych oczach demonów, z którymi, wydawało się, rozprawiliśmy się już dawno temu w naszej historii.
Moich kilka słów to nie zwykła recenzja znakomitego koncertu wybitnego artysty i towarzyszących mu wyśmienitych instrumentalistów. Skupię się zatem na tym, co dla mnie tego wieczoru było najbardziej istotne. Koncert skłonił mnie do wielu refleksji i przypomniał mi jak bardzo i dlaczego cenię rocka progresywnego.
Formacja, z której wywodzi się Ray Wilson, to zespół należący do tzw. drugiej fali przedstawicieli rocka progresywnego przypadającej na koniec lat 60. ubiegłego wieku. To czas gdy gatunek osiąga szczyt swojej dojrzałości i jest w pełni ukształtowany.
Muzyka zespołów „drugiej fali” różni się istotnie od dokonań poprzedników – przedstawicieli stylu proto-progresywnego. Jest ona bardziej monumentalna i skomplikowana na wszystkich poziomach [1]. Wirtuozeria instrumentalna ma dużo większą wymowę, a odwołania do muzyki klasycznej są ewidentne, za sprawą choćby Keitha Emersona (jego solo organowe w utworze Rondo zawiera wiele elementów zaczerpniętych z bachowskiej Toccaty i fugi d-moll – BWV 565) czy Roda Argenta, klawiszowca zespołu Argent (Fantasia, otwierająca suitę Pure Love wykonana na organach Hammonda zdradza także istotne wpływy bachowskie). Również King Crimson podczas trasy w 1969 roku wykonał własną aranżację pierwszej części dzieła Gustava Holsta Planets. Do tego samego dzieła nawiązał Keith Emerson na potrzeby albumu Emerson, Lake and Powell (1986). To czas, w którym wszystkie najważniejsze zespoły wydały swoje debiutanckie albumy. Były to grupy, takie jak: Jethro Tull, King Crimson, Yes, Genesis, Van der Graaf Generator, Emerson, Lake and Palmer i Gentle Giant. Rock progresywny stał się wówczas wyrafinowaną formułą czerpiącą inspiracje z wielu źródeł.
Zdaniem wielu badaczy historii muzyki istnieją wyraźne analogie między drogą jaką przeszedł zarówno jazz, jak i rock progresywny. To droga od mainstreamu, muzyki popularnej po stopniowe oddzielanie się od pop kultury i dążenie do przekształcenia się w sztukę elitarną. Tych paraleli jest więcej. Amerykański dziennikarz, muzyk i znawca jazzu, James Lincoln Collier, autor pracy „The Making of Jazz: A Comprehensive History” [2] nakreślił model ewolucji jaką przeszedł jazz. Zjawisko to opisał jako gatunek muzyki popularnej stworzony przez czarnoskórych muzyków wywodzących się z klasy robotniczej. W pewnym momencie gatunek ten zyskuje szacunek w społeczeństwie białych i przyciąga uwagę muzyków z wyższym wykształceniem, wywodzących się z klasy średniej. Muzycy ci włączają do jazzu zdobycze europejskiej tradycji klasycznej i tak w latach czterdziestych rodził się „jazz symfoniczny” Stana Kentona i Woody Hermana oraz cool jazz Dave’a Brubecka i Lenniego Tristano [3]. Rock progresywny pełni podobną rolę, co cool jazz. „Klasycyzuje” muzykę rockową, nadając jej zupełnie nowy wymiar, „podnosząc ją do rangi sztuki” *.
Edward Macan w swojej wyśmienitej antologii „Progresywny urock” pisał, że rock progresywny upodobał sobie wszystko to, co w kontekście „starego rocka” było nieoczywiste i nowe. Charakterystyczną cechą rocka progresywnego jest na przykład prymat modalności nad harmonią funkcyjną, co zresztą można wyraźnie zauważyć już w niektórych kompozycjach Beatlesów (Elenor Rigby). Bardzo istotnym elementem w twórczości grupy Genesis są akordy slashowe i nuta pedałowa (Apocalypse in 9/8, Trick of The Tail, Turn it On Again). Zabieg ten słyszalny jest również w No Son Of Mine i w In the Air Tonight Phila Collinsa. Bardzo to lubię. Elementy te były istotnym komponentem w wielu utworach rocka progresywnego i stanowiły o unikalnym brzmieniu licznych kompozycji grupy Genesis.
Istotne dla rocka progresywnego stają się instrumenty, które w muzyce rockowej nie odgrywały istotnej roli. To flet (Ian McDonald, Ian Anderson, Thijs Van Leer), skrzypce (Eddie Jobson, Darryl Way, David Cross) i altówka (Geoffrey Richardson, Robby Steinhardt). Instrumenty te w złotej erze rocka progresywnego często pełniły rolę wiodącą, stanowiąc alternatywę dla instrumentów klawiszowych bądź gitary.
Jak zauważa w przywoływanej już antologii rocka progresywnego Edward Macan, podejście do kwestii instrumentacji w rocku progresywnym było unikatowe i kluczowe zarazem. To wyjątkowe zestawienie instrumentacji klasycznej z rockową ma zresztą głębsze znaczenie i nie jest tylko podyktowane potrzebami estetycznymi. Przeciwstawienie „męskich” brzmień (gitara elektryczna, zniekształcone amplifikacją Marshalla organy Hammonda) żeńskim, pozbawionych silnych natarć – melotron, instrumenty akustyczne – stanowi próbę odzwierciedlenia w muzyce porządku świata, wynikającego ze wschodnich systemów filozoficznych. W taoizmie, siły yin (żeńska, bierna) i yang (męska, aktywna) stanowią centralny punkt, dzięki któremu możliwe jest funkcjonowanie kosmosu. Wpływy muzyki klasycznej przejawiają się w próbach adaptacji klasycznych form w środowisku rockowym.
Moja obecność na koncercie Raya Wilsona zbiegła się z obecnym czasem, gdy namiętnie słucham symfonicznych dokonań „klawiszowca” Genesis – Tony’ego Banksa. Płyty takie jak Six Pieces for Orchestra czy Seven: A Suite for Orchestra ilustrują wszystko to, o czym pisałem wcześniej. Tony Banks nie tylko doskonale wie, jak działa harmonia w muzyce, ale również jest autorem wyrafinowanych instrumentacji na orkiestrę symfoniczną. Dla mnie to właśnie erudycja i kompetencja najwybitniejszych twórców rocka progresywnego stanowi szczególnie imponujący walor. Ale po dokonaniach grupy Emerson, Lake and Palmer (np. płyta Works) nic nas już nie powinno dziwić. Jako klasyczny boomers, pamiętam czasy, gdy o trendach w muzyce pop stanowiły dokonania takich ikon muzycznych jak Queen, Sting czy Genesis właśnie. Myśl o tym, jak wielkiej transformacji uległo to, co dziś nazywamy „muzyką popularną”, nie wpływa dobrze na nastrój, więc tym jeszcze razem porzucę ten wątek, zostawiając refleksje i użalanie się nad tym, z jak wielkiej wysokości upadek przeżyliśmy na inny czas, a skupiając się na wyjątkowym koncercie Raya Wilsona.
Niewątpliwym walorem jego występu jest z całą pewnością instrumentarium właśnie. I na tym aspekcie chcę się skupić przede wszystkim. To element, który jako fan rocka progresywnego szczególnie doceniam. W składzie zespołu poza sekcją rytmiczną, gitarą (a w zasadzie gitarami, ponieważ sam lider również często sięga po ten instrument), tak ważnymi dla rocka progresywnego instrumentami klawiszowymi, ważną rolę odgrywają również przywoływane wcześniej: skrzypce, flet oraz saksofon.
Skrzypaczka Alicja Chrząszcz pełni w zespole rolą podobną do roli pierwszego skrzypka w orkiestrze. Z jednej strony wykonuje szereg partii solowych, ilustrujących piękne tematy. Gra również czasem unisono z innymi instrumentami. W aranżacjach poszczególnych utworów jest wiele przestrzeni na wykorzystanie tego pięknego instrumentu i pokazanie jego wspaniałych walorów. W czasie, gdy skrzypce nie wykonują partii solowych, grają one, jak zakładam, górny głos w pionach harmonicznych wraz z instrumentami klawiszowymi operującymi barwami typu „strings”. W moim odczuciu jest to zabieg pozwalający osiągnąć maksymalnie symfoniczne brzmienie z wykorzystaniem ograniczonych środków, jakimi ze swej natury dysponuje rozszerzony składu zespołu rockowego. Obecność tego instrumentu to manifestacja żeńskiego pierwiastka w koncepcie zespołu rockowego. Pojawienie się tego pierwiastka jest niezwykle przekonywujące z uwagi na fakt, że instrumentem tym włada kobieta, która pewną ręką i z dużym wdziękiem zawiaduje dystrybucją żeńskiej energii w trakcie koncertu. Ray Wilson występuje również w poszerzonym składzie smyczkowych instrumentów strunowych, jednak tego wieczoru cała żeńska energia skupiona była w jednym ręku (dosłownie i w przenośni). Obecność skrzypiec w starych kompozycjach grupy Genesis, które wykonuje Ray Wilson, ma dodatkowy walor. W oryginalnych aranżacjach utworów tej grupy nigdy nie występowały skrzypce czy wiolonczela. Zatem ich obecność na koncercie szkockiego artysty daje nam zupełnie nową, ciekawą i oryginalną perspektywę, za sprawą której odkrywamy ten ponadczasowy materiał muzyczny na nowo. W moim osobistym odczuciu to bardzo interesujący pomysł, ujawniający przywiązanie, jak sądzę, Raya Wilsona do muzyki folk, która najpewniej z racji jego pochodzenia odegrała w kształtowaniu jego wrażliwości muzycznej wielką rolę.
Na gitarze, personifikującej męski pierwiastek w zespole rocka progresywnego gra starszy brat lidera – Steven Wilson. Zacznę od tego, że mimo iż gitarzysta w trakcie koncertu nie wypowiedział do publiczności żadnego słowa, jest on jedną z tych postaci, którą można polubić od pierwszego wejrzenia. Osobiście z radością odnotowałem fakt, że muzyk używa na scenie prawdziwego wzmacniacza gitarowego, co w naszych czasach, w dobie cyfrowych urządzeń, wcale nie jest wyborem oczywistym. Steven Wilson używa gitary dostojnie, pewnie i nie ma w jego grze żadnej niepotrzebnej nuty. Jego narracja solowa oparta jest na najlepszych klasycznych, rockowych wzorcach, gdzie melodia i harmonia są wartością nadrzędną, a muzyk nie boi się ciszy i nie stroni od niezbędnych i tak potrzebnych „oddechów”. Dla mnie super. Wiem, że Ray Wilson woli grać na gitarze akustycznej, czasem jednak sięga po elektryczną. Rozmieszczenie obu gitar (Stevena i Raya) w panoramie pozwala na uzyskanie soczystych brzmień gitarowych riffów.
Zespół maksymalnie wykorzystuje potencjał, jaki daje mu zarówno instrumentarium jak i umiejętności poszczególnych muzyków. I skoro o tym mowa to najwyższy czas na kilka słów o flecie, saksofonie i gitarze basowej. Wszystkie te instrumenty są „obsługiwane” przez jednego muzyka – Marcina Kajpera. Charyzma i wielkie umiejętności tego muzyka stanowią istotny element show. Choć dobra podstawa basowa w zespole rockowym stanowi fundament całej konstrukcji, to jednak brawurowe improwizacje na saksofonie i flecie pozwalają Marcinowi naprawdę błyszczeć, ujawniając wszechstronne umiejętności tego wybitnego muzyka. Ma znakomity sound, bardzo podoba mi się jego timing i edycja rytmiczna stosowana w improwizacjach. Potrafi przemawiać zarówno lirycznie, jak i mistrzowsko operować synkopami, adaptować jazzowy materiał dźwiękowy na grunt rockowy. Świetnym pomysłem było zakończenie jednej improwizacji motywem z utworu Baker Street Gerry’ego Rafferty’ego z 1978 roku.
Na instrumentach klawiszowych tego wieczoru grał Kool Lyczek. Z powodów, o których pisałem wcześniej, zawiadywanie dużą częścią symfonicznych brzmień w zespole grającym rocka progresywnego to bardzo odpowiedzialna funkcja. Brzmienie instrumentów klawiszowych zarówno w starych, kultowych utworach, jak i tych całkiem nowych było doskonałe. Skoro mowa o utworach całkiem nowych, to warto odnotować w tym miejscu, że na koncertach Ray Wilsona można usłyszeć kompozycje jeszcze nie zarejestrowane. Warto o tym pamiętać udając się na koncert Szkota.
Za pokaźnym zestawem perkusyjnym tego wieczoru zasiadł Mario Koszel. Wraz z Marcinem Kajperem stanowią świetną sekcję rytmiczną. Sola na perkusji są równie imponujące jak popisy wszystkich innych instrumentalistów.
W końcu docieramy do samego charyzmatycznego lidera. Bardzo lubię głos Raya Wilsona. Świetnie interpretuje kompozycje, śpiewane oryginalnie przez Petera Gabriela czy Phila Collinsa. Przemawiają do mnie również historie, które artysta przywołuje w trakcie koncertu i poczucie humoru, które im towarzyszy. Nowe kompozycje Raya Wilsona mają inny charakter niż te z kultowej płyty Calling All Stations (1997) i innych starszych płyt. Pomimo tego, bardzo dobrze adaptują się one w środowisku wielkich przebojów grupy Genesis.
Trudno nie odnieść wrażenia, że muzyków łączą bardzo dobre przyjacielskie relacje. Czują się ze sobą dobrze na scenie i ta rodzinna atmosfera szybko udziela się publiczności. Bywa zabawnie, ale bywa też i nostalgicznie. Wszystko podane jest w idealnych proporcjach. To po prostu świetne show bardzo świadomych artystów z wielką charyzmą i umiejętnościami. Koncert polecam nie tylko melomanom, pamiętającym złote czasy rocka progresywnego, ale również wszystkim tym, którzy cenią muzykę rockową, podniesioną do rangi sztuki, w której związek melodii z niebanalną harmonią stanowi fundament, muzykę nasyconą niebanalną treścią.
Piotr Wójcicki
PS. Zdjęcia pochodzą z archiwalnej fotorelacji z koncertu Raya Wilsona w łódzkim klubie Wytwórnia (7.02.2020).
Bibliografia:
[1] Edward Macan „Progresywny urock”, Wydawnictwo „C&T”, Toruń 2001, str. 22;
[2] James Lincoln Collier „The Making of Jazz: A Comprehensive History”, Dell Publishing, Nowy Jork 1978;
[3] Edward Macan „Progresywny urock”, op. cit., str. 183.
*) Termin używany w odniesieniu do tej stylistyki przez redaktora Adama Droździka z Radia PiK.
Znakomity tekst! Nie tylko relacja/recenzja z koncertu ale także bardzo ciekawe wprowadzenie do całości gatunku muzyki.
Więcej takich tekstów Piotra poproszę.
Bardzo dziękuję. Cieszę się, że artykuł trafił na podatny grunt i się spodobał! Pozdrawiam serdecznie 🙂