Beatriz Blanco (2017) – Tan lejos! Tak daleko!

Kiedy OBUH Records wydaje coś nowego – zawsze strzygę uszami, bo mogę być pewien, że szefujący wytwórni Wojcek Czern chce przedstawić światu coś nietypowego i na wysokim poziomie. Zawsze nagrywanego analogowo, bo Czern jako producent brzydzi się techniką cyfrową. Co też się tam przez to wydawnictwo nie przewinęło: muzyka Pendereckiego z Rękopisu znalezionego w Saragossie, psychodeliczna Oranżada, grający na ukulele, pozytywkach, miniaturowych fortepianach itp. zespół Małe Instrumenty, legenda pogańskiego (niestety) neofolku Atman, reanimowany do nagrania swojego pierwszego (!) longa w ponadczterdziestoletniej (!) historii krakowski rockowy Zdrój Jana, mający za nic gatunkowe podziały improwizatorzy z Tatvamasi… Że o autorskim projekcie Wojcka, Za Siódmą Górą, nie wspomnę. Tym razem szaleniec z Rogalowa postanowił przybliżyć szerszej publiczności twórczość Beatriz Blanco – wenezuelskiej wokalistki mieszkającej w Polsce grubo ponad trzydzieści lat!

Pani Blanco jest przede wszystkim śpiewaczką operową. Dysponuje mezzosopranem. Dyplom ze śpiewu solowego obroniła w Warszawie w 1989 roku. Współpracowała z wieloma krajowymi operami. Latynoska uroda predestynowała ją do częstego śpiewania tytułowej roli w inscenizacjach Carmen Bizeta. Ale muzyka poważna nie jest jedynym polem jej działalności. Z założonym przez siebie zespołem Solo Tres dawał recitale muzyki latynoamerykańskiej. Komponuje też własne pieśni. I właśnie to jej bardziej etniczne oblicze dokumentuje płyta Tan lejos! Tak daleko!. Ale jeszcze zanim włożymy krążek do odtwarzacza, czeka nas niespodzianka…

Widzieliście kiedyś okładkę płyty wykonaną z JEDNEGO kawałka zmyślnie łamanego papieru? Ja też nie! Aż do teraz. Beatriz Blanco jest wielką miłośniczką origami. Na tyle zaawansowaną, że sama zaprojektowała taką nietypową kopertę! Już na wstępie jest więc ciekawie. Inaczej, swoiście. A sama muzyka? Nie zamierzam udawać że znam się na folklorze Ameryki Południowej. Ale także po to powstało Tan lejos! Tak daleko! – żeby przybliżyć ją nieco polskiemu słuchaczowi. Stąd przemieszanie na krążku autorskich utworów Betriz Blanco z pieśniami innych tamtejszych wykonawców (wokalistka szczególnie podkreśla swoją atencję dla chilijskiej pieśniarki Violetty Parry). A całość rozpoczyna się a capella… szamańskim śpiewem Indian Wardo!

Dalej mamy przegląd jedenastu pieśni – czterech autorskich, jednej tradycyjnej ludowej, trzech wspomnianej Parry, dwóch Simona Diaza i jednej Otilo Galindeza. Utwory nagrano w jednym podejściu, bez cięć i nakładek. Szanuję taki sposób rejestracji. Jest uczciwy, a przy tak intymnym repertuarze – jedynie słuszny. Jest tylko głos i gitara. W warunkach studia to prawie jak nagość. A jednak tyle wystarczy, żeby podążyć za snutymi przez Beatriz Blanco opowieściami. Nawet jeśli, tak jak ja, ni w ząb nie zna się hiszpańskiego. Jej wokal jest ciepły, spokojny, z licznymi ozdobnikami. Wyśpiewuje tęsknotę za ojczyzną, ale i lęk o nią w czasach post-chavezowskiego kryzysu i rządów komunistów twardszych niż ci kubańscy. Buduje most między krajem rodzinnym, a krajem gdzie spędziła przecież większość życia. Gdzie jest u siebie, ale jednak nie do końca. Robi to przejmująco. Tęsknotę zawarła zresztą w samym tytule płyty! Beatriz Blanco przybija cudzym utworom autorski stempel – nie ma rozdźwięku między jej piosenkami a tymi „pożyczonymi”. Całość płynie. A przy tym operowa diva przybliża nam prawdziwą muzyczną terra incognita – na co dzień karmieni jesteśmy anglosaskim rockiem i popem, różni ambasadorzy przybliżyli nam muzykę Bałkanów, Czarnego Lądu. A co wiemy o muzyce Ameryki Południowej poza tym, że w Brazylii grają sambę? No właśnie, niewiele. Tym cenniejsze jest więc Tan lejos! Tak daleko! Nie wszystkich ujmie, ale to potrzebna płyta. Potrzebna i autorce, i nam.

Paweł Tryba

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.