Kiedy przy okazji koncertu w Stodole w 2014 roku w rozmowie z Suzanne Vega stwierdziłem, że bez jej czarnych piosenek świat nie byłby taki sam, zaśmiała się. Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Sama artystka, zapowiadając w trakcie występu utwór I Never Wear White, powiedziała, że tworzy czarne piosenki. Czy czerń oznacza zniechęcenie, żal, rozpacz, a może nawet desperację? Czy koncerty nowojorskiej wokalistki są smutne albo melancholijne? Nic bardziej mylnego. Suzanne po 5 latach wróciła do Stodoły i publiczność kolejny raz mogła się przekonać, że o trudnych i ważnych sprawach wcale nie trzeba śpiewać posępnie ani przygnębiająco. Zainspirowana emocjonalnością i ekspresją Leonarda Cohena w połączeniu z prostotą i ekstraspektywnością, które wzięła od Lou Reeda, potrafi w wyjątkowo trafny sposób przekazać swoje obserwacje jako klasyczna songwriterka, choć rzadko kiedy czyni to wprost.
Vega przywiozła do Warszawy jedynie irlandzkiego gitarzystę Gerry’ego Leonarda, z którym współpracuje już blisko 20 lat*. Nie powinno jednak to dziwić w kontekście wydanych w latach 2010-12 czterech płyt cyklu Close-Up, zawierających akustyczne, a zarazem okrojone, wersje kilkudziesięciu** utworów z 7 albumów. Momentami jednak, te potencjalnie zubożone aranżacje brzmiały w Stodole jakby na scenie pojawiła się niewielka alternatywno-rockowa kapela, która wykonuje nie tylko melodyjne kawałki, ale przy okazji robi niemal garażowy hałas. Suzanne wydaje się być artystką, która w unikalny sposób potrafi „sprzedać” smutne historie w taki sposób, żeby nie przytłaczać słuchaczy ani depresyjną wymową tekstu, ani rozpaczliwym brzmieniem.
Gdyby przyjrzeć się setliście z tego wieczoru, to znajdziemy w niej m.in. popularną Lukę traktującą o przemocy domowej, taneczny Caramel o tęsknocie po rozstaniu, melancholijny The Queen & The Soldier o śmierci i bezsensie wojny (w dużym uproszczeniu), Frank & Ava – o toksycznej miłości celebrytów, refleksyjny Small Blue Thing – o podporządkowaniu się i uzależnieniu od partnera, rytmiczny Blood Makes Noise – o ataku paniki. W innych piosenkach też za wesoło w warstwie lirycznej nie jest… Za to muzycznie, nawet pomimo wyjątkowo ubogiego instrumentarium koncertowego, działo się niezwykle dużo i bogato. I co najważniejsze – każdy, kto idąc na koncert Suzanne Vegi nie przewidział, czego się spodziewać, mógł znaleźć coś dla siebie: lekko jazzowe (Caramel), a nawet bluesowe (Thin Man) zabarwienia, folkowo-industrialną (sic!) motorykę (In Liverpool, Blood Makes Noise), klimat lat 50. z kroplą rocka, ale nie rock’n’rolla (Frank & Ava), wspomniany garażowy rock (I Never Wear White), bez mała klasyczną balladę w lennonowskim stylu (Horizon (There Is A Road)).
PS. Kilka zaskakujących informacji statystycznych:
– liczba bisów sięgnęła połowy kompozycji wykonanych w zasadniczym secie (13+6), to niemal się nie zdarza,
– Suzanne zaśpiewała raptem 5 piosenek pochodzących z XXI wieku…
**) Na regularnych płytach cyklu znalazło się razem z bonusami 60 ponownie nagranych piosenek i 5 nowych kompozycji, podzielonych tematycznie: Love Songs, People & Places, States Of Being oraz Songs Of Family.
Marek Śmietański
Dziękujemy firmie Live Nation za akredytację prasową.