Już dawno lektura książki nie wzbudziła we mnie tak wielu skrajnych emocji i szczerze mówiąc, mieszanka ta okazała się wyjątkowo niemiłym zaskoczeniem. Głównego bohatera nie trzeba nikomu przedstawiać, gdyż nawet współczesna młodzież kojarzy tego „starszego jurora” programu The Voice of Poland. Z kolei Leszek Gnoiński to dziennikarz muzyczny z naprawdę bogatym doświadczeniem, zarówno radiowo-prasowym, jak i literackim (jego książka „Republika. Nieustanne tango” została uhonorowana nie tylko przez krytyków czy ZAiKS, ale przede wszystkim przez czytelników tytułem „Najlepszej książki o muzyce 2016”). Cóż zatem mogło pójść nie tak w „Zwierzeniach kontestatora”? Okazuje się, że o wiele więcej niż można początkowo zakładać. Do książki podeszłam z otwartym umysłem i ogromną ciekawością, gdyż świat młodych pacyfistów lat 70. i 80., a także klimat festiwali jarocińskich, znam tylko z reportaży i zarejestrowanych koncertów. Liczyłam na barwne muzyczne opowieści z życia rockmana, ale niestety dość mocno się rozczarowałam. Nie ulega wątpliwości, że postać Marka Piekarczyka jest nietuzinkowa i znacząca w historii polskiej muzyki. Człowiek wielu talentów, chłopak „z ludu”, a jednocześnie wzbudzający kontrowersje od najmłodszych lat. Ojciec oficer liczył, że syn pójdzie w jego ślady i zwiąże swoją przyszłość z wojskiem. Na drodze stanęła jednak niepokorna dusza Marka i… długie włosy. Włosy, które przez wiele lat przysparzały młodemu Piekarczykowi jedynie problemów (gdy w 1971 roku został zatrzymany przez milicję, wyrywano mu je garściami). O swojej fryzurze mówi:
To był całkowity bunt, totalne naplucie w twarz wszystkiemu na świecie. Z daleka było widać, że nie należę do ZMS* i nie biorę udziału w całym tym gównie.
Nigdy nie ugiął się przed komunistyczną władzą, nie wyrzekł swoich poglądów. Jako pacyfista sprzeciwiał się przemocy, a do tego zawsze był człowiekiem honorowym:
(…) męskość to nie członek, tylko przede wszystkim honor. Bez honoru nie ma mężczyzny.
Wolna i niepokorna dusza nie pozwalała mu na konformizm i jakiekolwiek podporządkowanie, dlatego często podróżował „na stopa” i doświadczał piękna życia, uciekając przed wszelkimi formami uciśnienia, w tym służbą wojskową. Swoją kontestację zaczął wyrażać w tekstach piosenek. Pierwszy z nich napisał w wieku lat 17 i był to protest song przeciwko wycince drzew w Bochni. Rok 1968 to rok, w którym Piekarczyk zadebiutował jako wokalista w zespole Cechy, zaś przez kolejne 13 lat współpracował m.in. z Białą 21 oraz Sektorem A.
Zapytany, czym dla niego jest sztuka, Piekarczyk odpowiada:
Wiesz, do czego ludziom potrzebna jest sztuka? Nie do tego, żeby unosili się jak anioły nad ziemią i doznawali czegoś, czego nie mają na co dzień. Prawdziwa sztuka jest po to, żeby ludzi nauczyć szanować to, co posiadają. Żeby pokazać im, jakie życie jest wspaniałe i niesamowite. Nie dostrzegamy, ile piękna jest w tym, co nas otacza.
Nie ukrywam, że jako miłośniczkę książek urzekł mnie także wyznaniem:
Nie można palić książek, to jedyne, co po nas zostanie – książki i płyty winylowe. Jak je dobrze zakonserwujemy, a kiedyś ludzkość zdurnieje do reszty, to potem będzie miała się z czego odrodzić. Odkryje te książki i wspaniałą cywilizację, w której żyjemy, i którą właśnie dusimy.
Wróćmy jednak do muzyki i znamiennego w polskiej historii roku 1981, kiedy to w czerwcu Piekarczyk został wokalistą, instrumentalnego do tej pory, zespołu TSA. Sam określa to jako rodzaj pewnego oświecenia, gdyż wreszcie poczuł, po co żyje. Sukces zespołu był ogromny, na pytanie z czego on wynikał, wokalista odpowiada:
Zawiał wiatr wolności. Napluliśmy w twarz szarzyźnie i wszystkiemu, co było dookoła nas. Powiedzieliśmy światu, że jesteśmy wolni.
TSA eksperymentowali na scenie, szaleli i temu muzycznemu obłędowi nie stawiali granic. To było coś nowego. Coś, co miało idealny timing, jeśli chodzi o sytuację społeczno-polityczną w ówczesnej Polsce, a najważniejsze – było prawdziwe. W marcu 1983 roku została wydana pierwsza studyjna płyta TSA, a w grudniu tego samego roku z zespołu odeszli Marek Kapłon i Andrzej Nowak. Właściwie był to pierwszy z wielu mniejszych lub większych kryzysów zespołu (włączając odejścia i powroty samego Piekarczyka, tudzież batalię sądową o nazwę TSA). W międzyczasie wokalista otrzymał główną rolę w rock operze „Jesus Christ Superstar” w reżyserii Jerzego Gruzy przy muzycznej współpracy zespołu TSA.
Należy również nadmienić, że Piekarczyk spędził 6 lat w USA, gdzie – co ciekawe – pracował jako elektryk, by ostatecznie wrócić do ojczyzny i osiedlić się w Bochni. Zapewne zastanawiacie się, czemu tak mało w mojej recenzji słów o muzyce? Odpowiedź jest bardzo prosta: ze świecą ich szukać w samej książce, a jeśli się pojawiają, to tylko jako tło dla głównego bohatera. Marek Piekarczyk opowiada o sobie, ale nie do końca w kontekście muzycznym, traktując działalność artystyczną jako jedną z wielu form buntu. Kreuje się na niepokornego, choć honorowego wagabundę, który przez całe życie jest „ponad”. Ponad rzeczywistością, ponad podziałami i – niestety – ponad innymi ludźmi. Tak opowiadał o spotkaniu z wokalistą zespołu Bank:
(…) spotkaliśmy się w 1979 roku na Wielkopolskich Rytmach Młodych i pamiętam, że mu powiedziałem: „Nie robisz tego dobrze. Wkrótce usłyszysz mój śpiew i wtedy zrozumiesz, jak to się robi”. Chłopak wkurzył się i chciał mnie bić, ale nas rozdzielili.
Z kolei o Deep Purple mówi:
(…) śmieszyli mnie Deep Purple, zresztą do dziś takie ładne zespoły z piejącymi wokalistami i jęczącymi klawiszami mnie śmieszą.
To jedynie kilka z wielu wypowiedzi, w których bezczelność i brak pokory schowane są pod hasłami różnorodności gustów i wolności słowa, więc w jakiś sposób można się z nich wybronić. Natomiast to, czego nie da się niczym usprawiedliwić, to obleśny, prymitywny seksizm, który powinien zostać tylko w głowie wokalisty i nigdy nie zobaczyć światła dziennego na stronach książki. Jedna z historii dotyczy pierwszych kontaktów intymnych pana Piekarczyka z płcią przeciwną, gdy podczas pieszczot odważył się włożyć rękę w majtki dziewczyny, która zaczęła wrzeszczeć
(…) jakby ktoś ją gwałcił. Zrobiła z tego aferę na całą ulicę. Nie stało się nic złego ani drastycznego, więc do dzisiaj nie rozumiem jej zachowania.
Mało tego, po latach spotkał tę samą kobietę w urzędzie skarbowym, gdzie składał wyjaśnienia fiskalne i nie został przyjęty przez nią z otwartymi ramionami, wręcz przeciwnie, musiał słono zapłacić w związku z uregulowaniem podatku. Całą sytuację skomentował:
Mogę teraz spokojnie twierdzić, że było to najdroższe włożenie ręki do majtek w moim życiu (śmiech).
I choćby nie wiem jak pięknie Marek Piekarczyk opowiadał o poezji, którą kocha i sam tworzy, o żonie i synku, których ubóstwia nad życie, to z każdego kąta wyziera jego druga, bardzo brzydka twarz.
Czy „Zwierzenia kontestatora” mogę polecić jako książkę muzyczną? Niestety nie. To raczej portret faceta, który dużo w życiu przeszedł i chce swoje nietuzinkowe doświadczenia przekazać kolejnym pokoleniom, ale w taki sposób, by im zaimponować. Ani przez chwilę nie poczułam w opowieściach serca do tego, co tworzył, wszystko jest w moim odczuciu pozą, grą. Wyczuwam fałsz, być może nawet będący poza świadomością samego Piekarczyka, ale jednak obecny. Zaś Leszek Gnoiński, niczym sztubak, w moim odczuciu pozwolił swojemu rozmówcy na zbyt wiele niestosowności. I choć nie odmówię tytułowi wielu świetnych anegdot z życia rockmana, to wszystko przesłania jedno słowo – EGO.
Ewa Marczak
*) ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej) – młodzieżowa organizacja ideowo-polityczna, istniejąca w Polsce w latach 1957-1976. ZMS był podporządkowany rządzącej partii PZPR, stanowiąc tubę komunistycznej propagandy wśród młodzieży oraz narzędzie ideologicznej indoktrynacji [przyp. red.]