Showcase’owe festiwale tak już mają, że poza poszerzaniem horyzontów ich uczestników, rozbudowują także kręgi znajomości. Kilka tygodni po jej festiwalowym debiucie podczas Great September w Łodzi, usiedliśmy z Sophie Szklarską, 21-letnią artystką z Warszawy, aby porozmawiać o jej tekstach, radiowych przygodach i oddawaniu kontroli.
Jesteś z muzycznej rodziny. Jednak nikt jako trzylatce nie włożył Ci w rękę instrumentu, sama wybrałaś swoją drogę.
Moja rodzina jest muzyczna, ale bardziej klasycznie. Mam brata, który gra na wiolonczeli w Orkiestrze Polskiego Radia, siostra grała na skrzypcach, drugi brat jest perkusistą. Muzyka od zawsze była dla mnie ważna, ale traktowałam ją jako hobby. Nie do końca wierzyłam, że to może być czyjaś praca. Chyba kiedyś miałam takie wrażenie – dzisiaj już widzę to trochę inaczej – że jest to postrzegane infantylnie: dziecięce marzenie o byciu piosenkarką, aktorką, modelką.
Samo to słowo, „piosenkarka”, ma w sobie dziś coś retro. Mało kto określiłby dzisiaj siebie tym mianem.
Tak, bo co to właściwie znaczy? Piosenkarka to dla mnie osoba, która wykonuje piosenki, po prostu śpiewa i to niekoniecznie swoje utwory. Także rzeczywiście, tego słowa dzisiaj się już praktycznie nie używa. Ale jak byłam mała, to chciałam być piosenkarką właśnie! Od zawsze chodziłam na jakieś zajęcia wokalne, warsztaty w domach kultury. To był jednak tylko dodatek. Jeszcze wybierając liceum, zdecydowałam się na „biol-chem” i miałam ambicję, aby zostać lekarzem. Ona jednak szybko odeszła w niepamięć.
Jakoś w połowie liceum dostałam na urodziny voucher na zajęcia wokalne i wróciłam do śpiewania po wielu latach przerwy. To już były zajęcia w pełni profesjonalne. Chodzę zresztą na nie do dzisiaj. I to właśnie Edyta Glińska, moja trenerka wokalna, naprowadziła mnie na trop szkoły produkcji muzycznej.
Próbowałam wówczas pisać jakieś piosenki i tak średnio mi to wychodziło. Nie bardzo wiedziałam, jak za to w ogóle się zabrać. Brałam się za melodie na pianinie albo ukulele, ale bardzo podstawowe, bo nie miałam też specjalnego warsztatu na żadnym z tych instrumentów. Stwierdziłam w pewnym momencie, że fajnie byłoby nauczyć się robić muzę od zera samemu i poszłam na kurs produkcji muzycznej do warszawskiej Akademii Dźwięku.
Tam zakochałam się w muzyce od tej strony produkcyjnej. Miałam 19 lat. Niezwykle spodobało mi się, że zyskałam taką kontrolę nad wszystkim. Muzycznie i tekstowo, mogę dopracować to wedle własnego uznania. I nikt mi się w to nie wtrąca. No Zosia Samosia po prostu.
I zaczęłaś pisać numery już ze swoimi aranżacjami od zera. Na poważnie.
Na początku chowałam to do szuflady, bo nie miałam specjalnego parcia, aby to gdziekolwiek wydawać. Po jakimś czasie ludzie zaczęli i mówić, że to ma potencjał. I nie mówię tutaj o mojej mamusi i znajomych. Powiedziałam sobie: „pójdę w to i zobaczę, co będzie dalej”. Trenowałam codziennie i wpadłam na mojego dzisiejszego menadżera, Michała, który pomógł mojej muzyce ujrzeć światło dziennie. I tak sobie działamy do tej pory.
„MFTBB”. Singiel opublikowany jeszcze w 2020 roku. Wspomniałaś kiedyś, że nawiązujesz tam do swojego rozrabiania w dzieciństwie.
Chciałam zbudować tam kontrast. Historia małych dziewczynek, ale opowiedziana w sposób wręcz przerażający. Niby chodzi o niewinne żarty, ale w brzmieniu i tekście mrok budzący wątpliwości. Pewnie gdybym kiedyś o tym nie opowiedziała w kontekście swojego dzieciństwa, utwór zostałby nieco inaczej odebrany. Lubię nie mówić o czym dokładnie są moje numery. Dla mnie najfajniejsze jest, gdy ludzie interpretują moje teksty po swojemu.
Zależy mi, aby te teksty trafiały do ludzi. Aby ktoś mógł się z nimi utożsamić. Pisząc, mam cichą nadzieję, że ktoś myśli podobnie i potem słuchając tego numeru, pomyśli sobie: „Kurczę, mam tak samo. Fajnie, że powstał taki numer”.
Śpiewasz po polsku i angielsku. Czy w którymś języku lepiej się czujesz?
Pierwotnie pisałam tylko po angielsku. Bardzo dobrze się w tym odnajdywałam. W swoich piosenkach śpiewam o bardzo osobistych, ważnych dla mnie rzeczach. Polski jest łatwiejszy do pełnego zrozumienia… Możliwe, że nie chciałam być od początku tak w pełni otwarta, a korzystając z naszego języka, bardziej się odkrywam.
Z czasem przekonałam się do pisania po polsku. Podoba mi się to i staram się pisać tylko tak. Sprawia mi to większą satysfakcję i właściwie myślę, że to jest trudniejsze. W dobrym stylu i ze smakiem przekazać ważne dla mnie rzeczy.
Wiesz jaka część ciała pojawia się najczęściej w Twoich tekstach?
Pewnie głowa…
Jest w Twoich numerach, coś co każe sądzić, że tam wszystko się zaczyna i wszystko się kończy. Poruszamy się cały czas gdzieś w Twojej głowie.
To prawda. Pisząc trzy kolejne numery, miałam taki zamysł, że będą one stanowić jedną zamkniętą historię. Mam na myśli „To Me”, „W domyśle” i „Mętlik”. Konkretna opowieść o moich emocjach, które krążą po mojej głowie, moim całym organizmie i jak te emocje się zachowują. Do innych numerów też przemycam te tematy.
Czujesz jakąś pokoleniowość w swoich utworach? To bardzo osobiste teksty, ale wydają się mówić o sprawach, które są dziś ważne dla wielu młodych osób.
Zwykle gdy piszę, dzieje się to w emocjach i to swoje uczucia staram się przelać na papier. Zdaję sobie sprawę, że to często są problemy podobne do mnóstwa innych ludzi. Wiele razy usłyszałam, że ktoś utożsamia się z moim tekstem. Dla mnie to zawsze olbrzymi komplement.
Inne słowo, które lubisz to „drama”.
Bardzo lubię to słowo. Też wprowadza pewien kontrast. Wiele z tych problemów, o których pisałam – nie nazwałbym ich dramą osobiście. Ale to słówko łagodzi to wszystko. Tematy w niektórych numerach są trudne w odbiorze. To nie są lekkie i przyjemne teksty, ale mimo mrocznej muzy nie chciałabym, żeby to było przesadnie przygnębiające. Dlatego wrzucam czasem jakąś „dramę” do tego.
Wspomniałaś parę miesięcy temu, że chciałabyś kiedyś umieć pisać jak Mery Spolsky.
Mery ma niesamowitą zdolność do zabawy językiem. Nawet najtrudniejsze kwestie potrafi z taką lekkością ubrać w słowa. Daje to niesamowity efekt. Jestem zachwycona sposobem jej pisania. Niekoniecznie jest to styl, który pasuje do mojej muzyki, ale ten poziom i lekkość…
Masz w sobie coś z perfekcjonistki.
Stety niestety, dokładnie tak jest. Ma to swoje minusy, powoduje wiele frustracji. Jedna sekunda może mi się nie podobać w numerze i ja muszę to naprawić, bo po prostu z tą wiedzą tego nie wydam. Wielu producentów o tym mówi: czasem nie wiadomo, kiedy przestać dopieszczać jakiś numer. Jedni już by skończyli, ja bym coś jeszcze dodała, poprawiła. I trudno powiedzieć, gdzie jest ta granica, żeby nie przesadzić w drugą stronę. Tego cały czas się uczę i na szczęście mam osoby, które potrafią mnie przystopować i sprawić, aby nie popadała w przesadę.
Nie lubisz zamykania swojej muzyki w ramach gatunkowych. Ma dla Ciebie znaczenie, jak odbiorcy klasyfikują Twoją muzykę?
Jak ktoś to nazwie, jest dla mnie poboczną kwestią. Robię muzykę, która mi się podoba. Taką, jaka sprawia mi najwięcej przyjemności. Nie staram się trafić ani w mainstream, ani w podziemie. Ja to podaję po swojemu, a każdy niech sobie interpretuje to jak chce. Nie chciałabym tylko wpaść w disco polo, ale daleko mi do tego.
Nie chcesz czy nie lubisz pisać wesołych piosenek?
Nie pisałam nigdy, więc trudno mi powiedzieć, ale nie wyobrażam sobie napisania takiej super wesołej piosenki, wesołej melodii. Takie mroczne klimaty bardzo mi siedzą. Na początku psychicznie byłam w takim właśnie momencie, więc tym samym teksty i muzyka temu odpowiadają. Spodobało mi się to brzmienie, ten mrok dalej jest w moich numerach i spodziewam się, że to się nie zmieni.
Jesteś w tym momencie obecna na wszystkich cyfrowych platformach, o których muzycy mogą pomyśleć: Spotify, Tidal, YouTube, do tego profile w social mediach. Pokazałaś światu już 9 swoich utworów. Z którą z tych wszystkich platform najbardziej się polubiłaś?
Myślę, że wskazałbym Spotify. Przyznaję, że na tym polu oddaję większość obowiązków Michałowi, mojemu menadżerowi. Świetnie poznał już tę platformę i czuje, jak należy obchodzić się z algorytmem. Bardzo ważne jest, aby rozumieć, w jaki sposób planować premiery. To chyba najlepsza platforma, aby spróbować się wybić ze swoją muzyką.
Na ten moment nie wkładamy wielkiej energii w social media. Nie czuję się zbyt pewnie w tym instagramowym świecie. Z kolei YouTube nie daje twórcom wszystkich narzędzi analitycznych na start, co czyni Spotify i jest to bardzo pomocne.
„Śpiewasz jak Selena Gomez”. To jeden z wielu zaskakujących komentarzy, który wylądował pod Twoimi singlami na YouTube. Jak przyjmujesz tego typu komunikaty?
Słyszałam już przeróżne porównania. Nie wiem, czy są słuszne. Zwykle raczej nie, ale zawsze mnie to ciekawi. Z takiego porównania poznałam artystkę, o której wcześniej nie słyszałam, a dzisiaj jest moją ulubioną artystką pod słońcem! Pod numerem „W domyśle” słuchacz napisał „Polska Sevdaliza”. To był niesamowity komplement i teraz już to wiem.
Konstruktywną krytykę staram się analizować i przemyśleć, czy może faktycznie jest coś, co powinnam zmienić. Czasami bywa to trudne, nieangażowanie się przy pozytywnych lub negatywnych komentarzach, ale próbuję nie brać tego jakoś przesadnie do siebie.
Za Tobą kilka przygód radiowych: Radio 357, Nowy Świat, Kampus, Wrocław, Trójka. Czujesz, że radio nadal jest ważne dla młodych artystów?
Moi rówieśnicy radia raczej nie słuchają. Dominują serwisy streamingowe. Jednak po emisjach moich numerów w radiu pisali do mnie z feedbackiem ludzie w wieku moich rodziców albo nawet starsi.
Pozwala Ci to na dotarcie do innej publiczności. Może trochę niespodziewanej, ale też ważnej.
Początkowo trochę się dziwiłam, że moja muza i problemy, dociera do takich osób do tego stopnia, że one się z tym utożsamiają. Dalej istnieją zagorzali zwolennicy radia i wydaje mi się, że będą zawsze.
Kiedy pierwszy raz usłyszałam się w radiu – to było niesamowite przeżycie. Pojechać do studia, udzielić wywiadu, poznać np. Piotra Stelmacha. Coś wielkiego.
Dziewięć singli to już całkiem sporo. Materiał niemal jak na płytę. Jakie są Twoje plany na następne miesiące?
Jeśli chodzi o płytę, to mogę już zdradzić, że celujemy w drugą połowę przyszłego roku. Ale póki co, to jeszcze drugoplanowy temat.
Chcemy skupić się na koncertach. Priorytetem jest takie przygotowanie materiału, aby wszystko było grane w stu procentach live. Możliwie bez podkładu. Mamy przed sobą kilka festiwali, konkursy – na tym się skupiam. Najważniejsze są koncerty, chcę zdobyć jak najwięcej doświadczenia. A nowe single też co jakiś będą się pojawiać.
Czuję, że jestem w miejscu przełomowym. Jest ciężko. Trzeba bardzo dużo wkładać, a stosunkowo niewiele z tego jest na razie. Okres trochę przejściowy, w którym trzeba przycisnąć i wyczekać na ten moment, który chciałabym, żeby kiedyś przyszedł. Cieszę się z małych kroczków. Nie nastawiam. Gdybym nagle osiągnęła jakiś wielki sukces, to mogłoby się różnie skończyć tutaj [wskazuje na wspominaną w tylu tekstach głowę – przyp. aut.]. Realnie oceniam, jakie mam możliwości i staram się je kolejno wykorzystywać.
Planujemy trochę koncertów, zgłaszamy się na festiwale showcase’owe za granicą, będziemy startować w konkursie na muzykę do gry Cyberpunk 2077.
Na samym początku podjęłaś decyzję o występowaniu pod pseudonimem. „RAMY” to pierwszy singiel, na którego okładce nie pojawiasz się osobiście. Za Tobą pierwsze dwa koncerty. Myślisz o tym, jak ograć swoją sceniczną personę?
Są już pierwsze pomysły, ale to wizja, która dopiero się kształtuje. Może w tym momencie nie mamy jeszcze środków do tego, aby to w 100% zrobić, tak jakbym chciała.
Mam teraz zespół, z którym grałam w Chmurach i na Great September. Chcemy kontynuować działanie bardziej jako ekipa. Do tej pory wszystko robiłam sama. I się do tego przyzwyczaiłam. Chcę teraz połączyć siły z innymi zdolnymi ludźmi. Będziemy pracować nad tym wizerunkiem i muzyką już bardziej jako zespół, wraz z Zofią Karandyszowską i Markiem Krause, niż jako ja sama.
Czy to sprawi, że oddasz trochę kontroli?
Jeśli chcę, żeby ten projekt działał dobrze, to będę musiała trochę tej kontroli faktycznie oddać. Mamy w planach pisać numery razem. Każdy będzie wymyślał swoją partię. Muszę się nauczyć tego, nigdy w życiu tak nie pracowałam.
To będzie nowa dynamika.
Zawsze zamykałam się sama, nikt nie mógł mi „przeszkadzać” i pracowałam samodzielnie. Od początku do końca. Jest to dla mnie wyzwanie, ale myślę, że przyniesie ze sobą wiele dobrego.
Pióro i odpowiedzialność za tekst zostaną wyłącznie w Twoich rękach?
Tak, zdecydowanie.
Z Sophie Szklarską rozmawiał Adam Śmietański.
Zdjęcie główne autorstwa Anity Wąsik.