Wilco to niewątpliwie jeden z najciekawszych zespołów ostatnich dwóch dekad, jaki pojawił się na amerykańskiej scenie muzycznej. Ostatnio postanowili zrobić sobie trochę wolnego od koncertowania i nagrywania. Teraz jednak wracają. Co więcej, tuż przed premierą nowego albumu Ode to Joy, 15 września, pojawią się w warszawskim klubie Progresja, by po raz drugi oczarować polską publiczność.
Michał Kirmuć: Wiem, że graliście już z Wilco w Polsce, ale to będzie wasz pierwszy własny, klubowy koncert. Czego więc oczekujecie od polskiej publiczności?
John Stirratt: Tak, ostatnio graliśmy w Białymstoku. Było przyjemnie, ale tak jak wspomniałeś, to nie był typowy, klubowy koncert, więc nie do końca jesteśmy pewni czego możemy się tym razem spodziewać. Na tym poprzednim koncercie publiczność była bardzo skupiona, bardzo – powiedzmy – wysublimowana, zupełnie inna od tej, która przychodzi na koncerty w Stanach Zjednoczonych. Tam, jak publiczność przychodzi na koncert na otwartym powietrzu, jest bardzo dzika i głośna, nie skupia się tak na samym artyście, a bardziej na miejscu, gdzie odbywa się koncert. W Białymstoku publiczność była niezwykle skoncentrowana, dlatego wspominam ten koncert bardzo dobrze. Mam nadzieję, że tym razem będzie podobnie.
Tamten koncert miał miejsce trzy lata temu. Wilco jest znane z bycia bardzo aktywnym koncertowo zespołem. Jednak przez ostatnie dwa lata mieliście przerwę w działalności. Czym to było spowodowane i co sprawiło, że zdecydowaliście się wrócić na scenę?
Głównym powodem było to, że żona naszego perkusisty dostała bardzo prestiżowe stypendium naukowe. Zaczęła studiować, jest inżynierem biologiem. To jest niezwykle inteligentna kobieta. Musieli więc na jakiś czas wyprowadzić się do Finlandii. Poza tym, po wydaniu płyt Star Wars i Schmilco byliśmy nieustannie w trasie i potrzebowaliśmy odpoczynku. Byliśmy w nieustannym cyklu koncertowym przez dwa i pół roku i potrzebowaliśmy przerwy. Więc to stypendium było dobrym pretekstem. My zawsze pracowaliśmy bardzo ciężko, więc miło jest raz na jakiś czas zrobić sobie przerwę i odpocząć.
To była przerwa tylko od koncertowania czy generalnie od Wilco?
Od koncertów i nagrywania. Zarówno Jeff [Tweedy – przyp. mk], jak i każdy z nas zaangażował się w projekty poboczne, wydał solowe płyty. Ale nie pracowaliśmy razem jako Wilco. Dzisiaj, kiedy rozmawiamy, będziemy grali pierwszy koncert od półtorej roku. To jest najdłuższa przerwa w całej karierze zespołu. Co jednak nie zmienia faktu, że cały czas byliśmy bardzo zajęci.
Jak się więc czuliście, gdy po takiej przerwie znowu spotkaliście się w sali prób?
Zaskakujące było, jak łatwo udało nam się wrócić na właściwe tory. Jestem w tym zespole od 25 lat, ja i Jeff zakładaliśmy ten zespół, więc graliśmy te utwory wiele lat. Wystarczyło z powrotem poskładać te puzzle i okazało się, że poszło nam bardzo łatwo.
Na początku nagrywaliście dla Reprise, dużej wytwórnii płytowej. Teraz, od kilku lat macie swoją własną wytwórnię dBpm Records, pracujecie we własnym studiu. Tak jest lepiej?
Na pewno jest łatwiej. Nie ma tego dodatkowego elementu, z którym trzeba się liczyć. Na początku naszej kariery nie mieliśmy takich możliwości, byliśmy w wytwórni, która była częścią Warner Brothers, więc trzeba było podporządkowywać się wielu decyzjom ludzi, którzy stali na górze. Musieliśmy im wiele rzeczy udowadniać. Ale z drugiej strony, dzięki nim, udało nam się zdobyć własną publiczność. Mamy małą, ale naprawdę bardzo lojalną publiczność. Dzięki nim mogliśmy kręcić teledyski, docierać do szerszego grona. Teraz sytuacja z wytwórniami płytowymi wygląda zupełnie inaczej. Jest dużo więcej zespołów i trudniej jest zdobyć własną publiczność. Dopiero jak ludzie przyjdą na koncert, zaczynają nas lubić i stają się lojalnymi obserwatorami.
Jesteście zespołem, który nie boi się dać swojej publiczności coś za darmo. Jak było na przykład z płytą Star Wars. Jak sądzicie, czy dzisiaj można w ogóle jeszcze ignorować cyfrową dystrybucję muzyki? I na ile duży jest to problem, że dziś nie zarabia się na sprzedaży płyt tyle pieniędzy, ile zarabiało się w przeszłości?
Oczywiście, jak nie masz pieniędzy z tantiem, to jest bardzo ciężko funkcjonować w dzisiejszych czasach. My jeszcze jesteśmy w tej dogodnej sytuacji, że możemy żyć z tantiem, z koncertów, ale młode zespoły mają naprawdę trudno. Inspirujące jest jednak to, jak widzę młode zespoły, które grają mimo wszystko, próbują nagrać płytę, ruszyć w trasę, wiedząc że pod względem finansowym to jest brutalna rzeczywistość. Do tego jest dużo naprawdę znakomitej muzyki. W latach dziewięćdziesiątych było mnóstwo złych zespołów, w które pompowane były duże pieniądze. Dzisiaj, jeśli ktoś już pojedzie w trasę i osiągnie sukces, to z całą pewnością na to zasłużył.
Jak zaczęła się wasza współpraca z Billy’m Braggiem, która zaowocowała płytą Mermaid Avenue?
Billy miał pomysł na ten projekt z piosenkami Woody’ego Guthrie i zaprosił nas. Fundacja Woody’ego Guthrie miała te teksty i chciała przekształcić je w muzykę. Wcześniej rozmawiał na ten temat z Bobem Dylanem, z Neilem Youngiem, ale zwrócił na nas uwagę, a nam się bardzo spodobał ten pomysł. Ja lubiłem Billy’ego Bragga, podobało mi się kilka jego piosenek, więc ten pomysł brzmiał dla mnie fantastycznie. To był fajny pod względem historycznym projekt, bo bardzo ceniliśmy Woody’ego Guthrie. Więc jak Billy nas zapytał, od razu w to wskoczyliśmy i zrobiliśmy tę płytę bardzo szybko. I na tym się skończyło.
Czytałem gdzieś, że to jednak nie była łatwa współpraca?
Mieliśmy problemy z nagrywaniem. Nagrywaliśmy to w Irlandii i były pewne problemy finansowe. Był pewien dokument, który na tym się skupił, ale sam proces nagraniowy przebiegał bardzo gładko. Potem, przy miksowaniu trochę nasze drogi się rozeszły, ale samo nagrywanie wspominam dobrze. Większość problemów pojawiła się przy postprodukcji.
Myślisz, że jeszcze bylibyście w stanie kiedyś nawiązać z kimś taką współpracę, jak z Billy’m?
Czy ja wiem? Na pewno z Billy’m moglibyśmy jeszcze współpracować, ale nie sądzę, abyśmy odnaleźli się z kimś innym w takim projekcie. To musiałby być ktoś, kogo wszyscy naprawdę bardzo lubimy. Jak Ray Davies (śmiech).
W 2008 roku zaangażowaliście się w kampanię prezydencką w USA. W Polsce ciągle artyści boją się jasno i publicznie deklarować swoje przekonania polityczne. Uważasz, że artyści powinni mówić jasno o swoich przekonaniach politycznych czy jednak powinni być z tym ostrożni?
Ja osobiście uważam, że powinni mówić o swoich przekonaniach. Ludzie nie muszą ich słuchać. Wtedy, w 2008 roku, bardzo się w to zaangażowaliśmy, Jeff wiele o tym mówił ze sceny, w różnych regionach kraju, nie zawsze dzielących te poglądy (śmiech). Jak patrzę na rok 2008, jak niewinny był w porównaniu do tego, co się dzieje teraz, jestem jeszcze bardziej o tym przekonany. Wielu artystów w ogóle nie przywiązuje wagi do tego co dzieje się na świecie. Nie uważam, że to dobrze. Nie rozumiem ludzi, którzy mówią: Zamknij się i graj. Każdy ma prawo by po prostu nie słuchać kogoś, kogo poglądy mu nie pasują. Ale jako artysta, zawsze przemycasz swoje myśli w piosenkach, w image’u, więc po prostu nienaturalne byłoby dla tych ludzi, aby nie zabierali głosu w tych sprawach.
Wspomniałem o tym, bo mam takie poczucie, że zwłaszcza w Polsce, gdzie moim zdaniem jesteśmy w dość trudnym momencie historycznym, artyści milczą, bo boją się o swój materialny byt. Mam wrażenie, że w latach osiemdziesiątych, gdzie w Polsce z powodu ustroju sytuacja była jeszcze trudniejsza, artyści byli bardziej odważni, by sprzeciwiać się temu co działo się dookoła…
To jest dla mnie niepojęte. Bo przecież reżim komunistyczny był o wiele bardziej opresyjny i brutalny dla artystów. To jest ironia. Być może wynika to z kondycji przemysłu muzycznego. Jak już coś zdobyłeś, musisz naprawdę mocno trzymać przy sobie to co masz. Myślę, że to dyktuje ten strach. Strach przez utratą kariery. I być może strach przed utratą tego, jest większy, niż strach przed utratą życia. Swoją drogą to jest interesujące. Ale myślę, że to nie tylko dotyczy Polski. W USA jest podobnie. Myślę, że artyści country, którzy nie zgadzają się z polityką Donalda Trumpa, boją się mówić, co naprawdę o tym sądzą.
Na koniec chciałem cię zapytać co dzieje się z The Autumn Defense?
Właśnie zagraliśmy koncert z instrumentami smyczkowymi, ale faktycznie, dawno nic nie nagrywaliśmy. Ja mam pewien pomysł, nad którym pracuję, więc myślę, że nowa płyta pojawi się w przyszłym roku. Wydawaliśmy płyty bardzo szybko, gdzieś pomiędzy płytami Wilco i teraz po prostu potrzebowaliśmy trochę przerwy. Ale ciągle gramy koncerty i mam nadzieję, że płyta będzie w przyszłym roku. Teraz przed nami nowa płyta Wilco, która ukazuje się na jesieni. Jest już skończona i brzmi naprawdę dobrze. Nie mogę się doczekać, jak to zabrzmi na żywo.
Będziecie grali już nowe utwory na koncercie w Polsce?
Oj tak, będzie dużo nowej muzyki. Nie mogę się doczekać tej wizyty w Polsce.
Rozmawiał: Michał Kirmuć