ZZ Top – 9. Festiwal Legend Rocka 2015

Tres Hombres

Jak tylko ogłoszono news o koncercie ZZ Top w Dolinie Charlotty zaplanowany w ramach 9. Festiwalu Legend Rocka, od razu popędziłem kupić bilet. Taka okazja zdarza się niezwykle rzadko. Zespół, który zawsze przywodził mi na myśl teksańskie boogie, charakterystyczne długie brody i czerwoną limuzynę, miał wrócić do Polski po 18 latach. Przeciętnemu słuchaczowi amerykańskie trio kojarzy się zwykle z rytmicznymi przebojami, i nie zdaje sobie sprawy jak bardzo bluesowy to zespół.

Po krótkim wprowadzeniu w muzyczny nastrój przez red. Jana Chojnackiego z Programu I Polskiego Radio, z minimalnym opóźnieniem, tuż po 22-ej czyli dokładnie tak jak być powinno, na ekranach ustawionych po obu stronach perkusji wyświetlono krótką animację wprowadzającą w atmosferę amerykańskiego boogie i dowcipnie prezentującą muzyków. A dalej już było tak jak sugerował mistrz suspensu Alfred Hitchcock – zaczęło od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie nieprzerwanie rosło. Na scenie pojawili się Teksańczycy i bez zbędnego słowa podreptali tym swoim charakterystycznym kołyszącym się krokiem w kierunku mikrofonów stylizowanych na pionowe wydechy amerykańskiej ciężarówki. Zaśpiewane na dwa głosy Got Me Under Pressure poruszyło cały amfiteatr, który w tym momencie był już wypełniony niemal po brzegi. W bluesowy trans majestatycznie wprowadziły połączone podobnie jak na płycie z 1973 roku Waitin’ for the Bus i Jesus Just Left Chicago. Choć była to dopiero gra wstępna, to przy kolejnym Gimme All Your Lovin’ pojawiła się już ekstaza – publiczność na stojąco przyjęła ten dynamiczny odlot zilustrowany na ekranach legendarnym teledyskiem z kultową czerwoną limuzyną w roli głównej. Kolejne utwory aksamitnymi pieszczotami już nie były. Lekko garażowy I’m Bad, I’m Nationwide i oraz znacznie młodszy Pincushion wzbogacony soczystą solówką zostały podane naturalnie wolniej i świadomie ciężej w porównaniu z wersjami studyjnymi. W lekko funkowym I Gotsta Get Paid (pochodzącym z ostatniej wydanej w 2012 roku płyty La Futura) Dusty Hill ostro kombinował z basem, żeby jeszcze bardziej wzmóc emocje, a jednocześnie na ekrany powróciło moje ulubione auto, choć tym razem do nastroju bardziej pasowały odcienie sepii.

O kolejnym zagranym utworze chodziła kiedyś pogłoska, że wyciekł do sieci z winy NASA. Znajomy astronauta poprosił Billy’ego o jakąś piosenkę, którą mógłby zabrać ze sobą na prom kosmiczny. Zespół uznał, że akurat ukończony Flyin’ High idealnie nadaje się na taką misję. Jednak NASA sprawdza wszystko, co kosmonauci ze sobą zabierają i w efekcie w dość niejasnych okolicznościach utwór znalazł się wkrótce na YouTube. Po usłyszeniu pierwszych dźwięków, euforia powróciła na trybuny, bo był to triumfalny powrót do uznanego przez fanów sposobu gry z lat 80-tych. W dalszej części usłyszeliśmy covery – najpierw hendriksowską 'lisiczkę’, zagraną stylowo, ale ewidentnie mroczniej niż oryginał, co wniosło nową jakość do tego słynnego klasyka. Publiczność wywołana przez Billy’ego w refrenie gremialnie usiłowała krzyczeć „Foxy Lady”, choć zbyt porywająco to jednak nie wypadało. Ponieważ cała trójka ma już swoje lata, należało chwilowo zwolnić i w efekcie Dusty Hill zaśpiewał spokojniejszy Catfish Blues Roberta Petwaya.

Za moment ZZ Top znów znacząco podniosło ciśnienie na widowni, serwując niemal w hardrockowy sposób solidnie zmienione aranżacyjnie Cheap Sunglasses. Tym razem jednak kawałek wypadł słabo wokalnie w zwrotkach, choć muzycznie to wciąż była rozkosz. Kiedy Billy zaprezentował na swojej gitarze napis PIWO, na scenę poleciały niejedne okulary przeciwsłoneczne (na metalowym koncercie byłyby to pewnie staniki). Ekscytacja jeszcze bardziej wzrosła, gdy w My Head’s In Mississippi zagranym na początku bez basu okazało się, że również ’My Head’s In Polska’, a powrót do ostatniego albumu zaowocował piosenką o słodkim i mocnym francuskim likierze – Chartreuse – znów brzmiącym jakby pochodził sprzed 30 lat. Zaserwowana przez Teksańczyków wspinaczka na szczyt mogła skończyć się tylko w jeden sposób – absolutnym orgazmem w postaci Sharp Dressed Man, po czym muzycy zmienili gitary na fikuśnie ubrane w futerka, żeby zgrać kolejnego klasyka ze swojego repertuaru czyli Legs, którym skutecznie podtrzymali podniecenie na trybunach.

Co prawda podstawowy set koncertowy trwał niewiele ponad godzinę, ale ponieważ trudno było znaleźć zmarnowany czas, utwory przechodziły niemal jeden w drugi, a zbędnej konferansjerki żaden z muzyków nie uprawiał, to nie można narzekać na długość występu. Na bis, na który nie trzeba było długo czekać, pojawiły się najpierw połączone boogie La Grange i Sloppy Drunk Jam, a potem już czterdziestoletni barowy blues Tush, w trakcie którego Billy delektował się cygarem zapalonym mu w trakcie gry przez technicznego. Nawet w dodatkowo zagranym na zakończenie presleyowskim Jailhouse Rock niewzruszony Beard nie zgubił rytmu ani na chwilę, choć cały koncert pracował jak automat perkusyjny. Ewidentnie 66 lat, które każdy z muzyków ma, co zresztą było doskonale widać na telebimach podczas zbliżeń np. dłoni, nie stanowiło przeszkody, aby dali prawdziwie porywające i zniewalające show, w czym z pewnością pomaga doskonałe zgranie. No ale czyż może być inaczej skoro grają razem od 46 lat, a jedyne zmiany jakie zaszły w składzie dotyczyły raptem kilku miesięcy na samym początku działalności (czyli w 1969 roku). W efekcie wolny czas w trasie koncertowej spędzają każdy w swoim własnym osobnym autokarze. Trawestując stwierdzenie Kubusia Puchatka: takiej pary jak ich trzech to nie ma ani jednej.

Marek J. Śmietański

Setlista: Got Me Under Pressure / Waitin’ for the Bus-Jesus Just Left Chicago / Gimme All Your Lovin’ / Pincushion / I’m Bad, I’m Nationwide / Flyin’ High / I Gotsta Get Paid / Foxy Lady (The Jimi Hendrix Experience cover) / Catfish Blues (Robert Petway cover) / Cheap Sunglasses / My Head’s In Mississippi / Sharp Dressed Man / Chartreuse / Legs
Bisy: La Grange / Sloppy Drunk Jam / Tush / Jailhouse Rock (Elvis Presley cover)

PS1. Niestety z niewyjaśnionych powodów nie otrzymałem akredytacji na koncert i nie mogłem powyższej relacji zilustrować nawet jednym własnoręcznie wykonanym zdjęciem (fotografia jest autorstwa Craiga O’Neilla i pochodzi z 2008 roku). Komunikacja z organizatorami festiwalu była fatalna, informację o odmowie otrzymałem dosłownie 2 dni przed koncertem z wyjaśnieniem, że osoba odpowiedzialna jest na zwolnieniu lekarskim. Dziwi to bardzo, bo choć na frekwencję festiwalową w Dolinie Charlotty zazwyczaj narzekać nie można, to jednak występy takich gwiazd, jakie się tam tradycyjnie pojawiają, wypadałoby pozwolić obiektywnie ocenić i w razie potrzeby odpowiednio dopieścić w mediach. Nie można również przemilczeć innego organizacyjnego zgrzytu, mianowicie zdecydowanie zbyt opieszałej reakcji ochrony, gdy widzowie wdzierali się na podwyższenie przed sceną. Tego rodzaju incydenty nie powinny mieć miejsca w trakcie tak znaczącej imprezy.
PS2. Z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć jeszcze o supporcie. Młoda norweska grupa Kelvin została jednym z laureatów festiwalu UBC Rock Charlotta i dzięki temu dostąpiła zaszczytu rozgrzewania publiczności przed występem Amerykanów. Kwintet wystąpił w konwencjonalnym składzie instrumentalnym z Odą Ulvøy ewidentnie wzorującą się wokalnie na Dolores O’Riordan i odrobinę przypominającą głosowo Hannah Reid z London Grammar czy Anneli Drecker z Bel Canto. Muzycy zaliczają swój zespół do nurtu electro pop-rock, jednak grają bardzo nietrywialną muzykę, którą bardzo trudno jednoznacznie ocenić, jako że jest mieszanką rocka i popu oraz funku z elementami jazzu. Nierzadko minimalistyczna perkusja (Daniel Hinderaker), masywne podkłady klawiszowe momentami typowe dla końca lat 70-tych i brak basu (Brynjar Nordby Blomvik) w kilku utworach dały obiecujący obraz całości, choć niedostatecznie spójnej, szczególnie że czasami raził brak zgrania i nienajlepsza angielszczyzna bosej wokalistki. Na plus można zaliczyć dość sprawną grę gitarzysty Nicholasa Oscara van Ecka i klawiszowca Torsteina Lauvvika Ørlanda. Na samym początku zespół był wyraźnie onieśmielony występem przed kilkutysięczną publicznością, potem zaskoczony miłym przyjęciem, a w końcu zdumiony wywołaniem na bis.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.