Kilka miesięcy temu została wydana płyta koncertowa szczecińskiego kwartetu Lebowski pod zaskakującym tytułem Lebowski plays Lebowski. We wrześniu natomiast album ten ukazał się w limitowanej śnieżnobiałej edycji na winylu. Znalazł się na nim zarówno materiał z debiutanckiego Cinematica (2010), singlowy Goodbye My Joy (nagrany w 2013 roku z niemieckim trębaczem jazzowym Markusem Stockhausenem), jak i utwory misternie przygotowywane na długo oczekiwaną nową płytę. I taki był też koncert w łódzkim New Yorku – setlista zwierała podobnie mieszany instrumentalny materiał (za wyjątkiem cytatów z filmów Rękopis znaleziony w Saragossie i Hydrozagadka). „Muzyka do nieistniejącego filmu” – jak niektórzy określają styl Lebowskiego – wciąż brzmi frapująco i świeżo, a nowe utwory intrygują brzmieniem i przestrzennością. Aczkolwiek muzyka Lebowskiego wymaga znacznie większej przestrzeni niż to miało miejsce w New Yorku i większego skupienia publiczności, której niemała część zajęta była niestety konsumpcją. Poza tymi ponoć drobnymi niedostatkami (z którymi osobiście nie potrafię się pogodzić), koncert szczecinian doskonale nastroił oczarowanych słuchaczy nie tylko na resztę wieczoru, ale na kolejne dni. Niewielu wykonawców potrafi tak niewielkim instrumentarium stworzyć taki szczególny nastrój…
Grupa wystąpiła w niezmienionym od powstania składzie: Marcin Grzegorczyk (gitary), Marcin Łuczaj (syntezatory), Marek Żak (bas), Krzysztof Pakuła (perkusja).
Marek J. Śmietański