Europe – Progresja, Warszawa, 03.11.2015

Autostradą do nieba*

Nie ma co ukrywać, że wybierałem się na ten koncert z niemałymi obawami. Przecież Europe wciąż jest powszechnie traktowane jako zespół jednego przeboju i to nagranego blisko 30 lat temu. Niektórzy uważają Szwedów za przebrzmiałe gwiazdy, którym daleko do brytyjskich czy amerykańskich weteranów hard’n’heavy. Zdecydowanie nic bardziej mylnego [autor chciał tu wymienić kilka nazw, ale ostatecznie z grzeczności je pominął – przyp. red.]. Z kolei jeśli uważnie spojrzeć w dyskografię Europe, to łatwo się doliczyć, że po ostatecznej reaktywacji w 2003 roku grupa wydała tyle samo albumów, co w sumie w latach 80. i 90. XX wieku. Fakt, nie były one aż tak popularne jak The Final Countdown (1986) czy Out Of This World (1988), ale właściwie prezentowały się znacznie lepiej niż dwie pierwsze płyty. I cóż za zaskoczenie? Nigdy nie podejrzewałbym, że po podróży autostradą A2 do Warszawy i występach suportów poczujemy się jakbyśmy znów znaleźli się w samochodzie i to kierowanym przez muzyków…

Podróż rozpoczęła się od jazdy minivanem po autostradzie, gdy po niezbyt długim intro Szwedzi solidnie weszli w koncert tytułowym utworem z ostatniej płyty (War Of Kings). Szybka zamiana pojazdu na zwykłe kombi, niemal w biegu, została spowodowana dziurą w kieszeni i kamieniem w bucie** (Hole In My Pocket), a w końcu przesadzono nas do sedana z lat 80. XX wieku. Superstisious powiózł nas raczej nieśpiesznie, ale za to stylowo dostarczył do najstarszego w zestawie – pickupa Wasted Time, który został zagrany szybko i zdecydowanie ciężej niż na płycie. Orkiestrowe intro nie zapowiadało ani trochę, że dalej Europe pojedzie walcem w postaci surowego i rytmicznego Last Look At Eden. Mokruteńki Joey Tempest, który nie oszczędzał się ani trochę przez cały występ, miał szansę jedynie na chwilę odsapnąć w spokojnym Carrie. Klawiszowy początek, szybko przeszedł w łagodną, ale przez to nie mniej emocjonalną balladę zakończoną chóralnymi śpiewami publiczności. Następny etap został przejechany niezbyt szybką furgonetką The Second Day, jednak skutecznie prącą do przodu, by zdążyć na czas. Za moment pojawił się szaleńczy Firebox, niczym wóz strażacki gnający na sygnale do pożaru, który tylko chwilami musiał zwolnić, żeby móc przebić się po ciemku przez ciasne uliczki starego miasta.

Klawisze Mica Michaeliego przez dłuższą chwilę uspokajająco sygnalizowały kolejną przesiadkę, tym razem jednak zmyłkowo, bo na scenę wkroczył Sign Of The Times, raczej powolna, ale za to bardzo solidna ciężarówka, ubarwiona typową niezbyt długą hardrockową solówką. W jedynym instrumentalnym w zestawie utworze (Vasastan) gra na gitarze Noruma z początku pozornie sugerowała jakby kierowcą był Mark Knopfler, po to by po chwili zabrzmieć jak Gary Moore. Pojazd tym razem okazał się zgrabną osobówką, zmierzającą nie wiadomo dokąd, która momentami pokazywała pazur, ale skończyła jazdę delikatnym hamowaniem. A potem po chwili wahania stała się… typowym miejskim hatchbackiem, solidnym i dość efektownym Girl From Lebanon. Tempest pojawił się na scenie z gitarą, by zabrać nas w dalszą podróż TIR-em, który pędził przez bezkresne pustkowia ze źle rozmieszczonym na pace ładunkiem i z tego powodu był miotany po szosie na boki (Ready Or Not). Trochę niepewne wykonanie mogło być spowodowane przywoływanymi wielokrotnie „marzeniami” o żubrówce 😉 Kiedy ogromny pojazd dotarł do stacji przeładunkowej i został zapełniony po dach, zrobiło się bardziej heavy, bo Szwedzi powrócili do nowej płyty za sprawą Nothin’ To Ya. Wkrótce droga niemal opustoszała, pozostał na niej jedynie Ian Haugland, którego solówka w postaci kankana na tle uwertury do Wilhelma Tella okazała się niestety zdecydowanie najsłabszym fragmentem koncertu.

Koncert powoli zaczął zbliżać się do kulminacyjnego momentu, zatem zobaczyliśmy ponownie światła metropolii. Przez korki wielkiego miasta przebijała się żółta taksówka, kołysząc nami w takt Let The Good Times Rock. Idealnie w środku nocy zabrzmiał  Rock The Night – szybko i soczyście, a zarazem melodyjnie, niczym SUV mknący obwodnicą, aby dotrzeć w okolice docelowego parkingu, ale minąć go w pośpiechu… i pomknąć dalej do domu, aby cieszyć się Days Of Rock ‘n’ Roll. Radość z podróży nie byłaby jednak pełna, gdyby Europe pominęli końcowe odliczanie. Na ten bezdyskusyjny klasyk z lat 80-tych wszyscy czekali z utęsknieniem niemal od samego początku i absolutnie nikomu nie przeszkadzało, że Norum już w pierwszej zwrotce bisu pomylił akordy. Joey świetnie potrafił zmobilizować fanów do wspólnego śpiewania, w efekcie licznie zgromadzona w Progresji publiczność wyszła po koncercie w pełni usatysfakcjonowana.

Należy podkreślić, że występ szwedzkiej kapeli był naprawdę bardzo dobrze oświetlony, choć miejscami kompozycje kolorystyczne nieco raziły w zestawieniu z hardrockowym charakterem utworów [mam wrażenie, że to zaczyna być jakaś nowa moda, bo podobnie było w przypadku niedawnego koncertu Deep Purple w łódzkiej Atlas Arenie, o którym można przeczytać tutaj – przyp. aut.]. Piosenki z epoki hair rocka i glam metalu, które bywają lekko kiczowate tekstowo, w przearanżowanych wersjach, całkiem spójnie współbrzmiały z nowymi, znacznie cięższymi i bardziej ambitnymi utworami z ostatnich płyt. Zatem nie tylko nową płytę Europe można uznać za udaną, ale również ich formę koncertową za doskonałą, co może przyspieszy wejście Szwedów do studia i nie będziemy musieli czekać znów 3 lata na kolejny album…

Tekst: Marek J. Śmietański
Zdjęcia: Jakub ‘Bizon’ Michalski

*) Autostrada do nieba (ang. Highway To Heaven) to tytuł amerykańskiego serialu (1984-1989), którego głównymi bohaterami byli anioł i nawrócony alkoholik wybawiający ludzi od przeróżnych kłopotów.
**) Refren utworu Hole in my pocket: “Hole in my pocket, stone in my shoe, time keeps on winning, what can you do?” – Dziura w kieszeni, kamień w bucie, czas wciąż wygrywa, co możesz począć?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.