W czwartek, 9. listopada w krakowskim Klubie Studio zagrała holenderska Epica. Simone Simmons i spółka supportowani byli przez tunezyjski Myrath i Vuur, nowy projekt doskonale znanej fanom holenderskiego metalu Anneke van Giersbergen.
Do Klubu Studio wpadłem niemal na ostatnią chwilę i w ten sposób eufemistycznie próbuję nazwać swoje kilkuminutowe spóźnienie na początek występu Myrath. Czuję się jednak w znacznym stopniu usprawiedliwiony – czwartek czwartkiem, ale otwarcie klubu już o 17 i start pierwszego supportu o 18:10 wydają się delikatną przesadą. Myrath, zespół do tej pory kompletnie mi nieznany, opisany przez organizatora jako francusko-tunezyjska grupa grający symfoniczny metal z orientalnymi wpływami. Z tym symfonicznym nie do końca jestem w stanie się zgodzić, podobnie jak nie należy przywiązywać się do łatki „metal progresywny” przyczepionej zespołowi w innym miejscu promocyjnych materiałów. Dość jednak o tym co na papierze, panowie z Myrath przemówili bowiem ze sceny w naprawdę solidnym stylu. Dawno, a być może nigdy, nie słyszałem tak dobrze nagłośnionego supportu. Słychać, że kapela istnieje już naście lat i występy na dużych scenach, a do takowych, jak na klubowe klimaty, należy po przebudowie scena w krakowskim Klubie Studio, to dla Myrath nie pierwszyzna. Dobrze odseparowane i ostro brzmiące gitary, odpowiednio uwydatnione klawisze – wszystko zagrało znacznie lepiej niż można było się tego spodziewać po zespole, który na swój set dostaje trzydzieści parę minut. Ten czas Myrath wykorzystał znakomicie. Warsztatowo muzycy nie pozostawili wiele do życzenia, a intrygujące wplatanie orientalnych motywów w naprawdę żywiołowe, metalowe granie zapewniło swoistą świeżość i brak wrażenia wtórności, o którą w przypadku grup supportujących nie trudno. Tunezyjczycy zaciekawili mnie, zaciekawili na tyle, że po powrocie do domu czułem się zobligowany nadrobić zaległości w znajomości ich dotychczasowych dokonań. Wierzę, że nie byłem jedyną osobą z podobnymi odczuciami.
Vuur na scenę wyszedł o dziewiętnastej, doskonale trzymając się harmonogramu. Nowy projekt Anneke van Giersbergen nie zrywa z przeszłością wokalistki. Nawet jeśli w jej wypowiedziach znajdziemy klarowne deklaracje o chęci stworzenia czegoś nowego, to w praktyce wciąż obracamy się w podobnym klimacie. Zminimalizowane zostały wpływy folkowe, jest nieco ostrzej, mroczniej, ale rewolucja nie nastąpiła. Tym bardziej w trakcie czwartkowego koncertu, gdzie oprócz 5 utworów z albumu In This Moment We Are Free – Cities Vuur zagrał także po jednym kawałku z repertuaru The Gentle Storm i The Gathering, a były to odpowiednio The Storm i zamykające występ Strange Machines. Zdecydowana większość fanów (a może nawet wszyscy) dotychczasowej działalności artystycznej Anneke nie powinna mieć żadnych kłopotów z adaptacją do nowych propozycji Holenderki. Van Giersbergen pozostaje w znakomitej formie wokalnej, na scenie jest niezmiennie czarująca i nazywanie jej pierwszą damą metalowego światka nie wydaje się być przesadną hiperbolą. Mało która z wokalistek dysponujących tak wspaniałym głosem dorównuje Anneke w elegancji i klasie z jaką ta porusza się po scenie.
Parę słów jeszcze o wspomnianym już albumie Vuur, którego premiera miała miejsce 20. października, a więc dosłownie trzy tygodnie temu. Palce przy jego powstaniu maczali między innymi Daniel Cardoso z Anathemy i Esa Holopainen z Amorphis. Płyta w ciągu tygodnia od premiery wspięła się na drugie miejsce w Dutch Album Top 100 – nawet jeśli nie jest to album, o którym pod koniec roku będziemy dyskutować w zbliżających się powoli podsumowaniach bieżącego roku, to z pewnością warto się z nim bliżej zapoznać. Tym bardziej, że jak zapowiedziała Anneke, Vuur już zimą wróci do Polski i jako główna gwiazda wieczoru wystąpi 17. lutego w krakowskim Żaczku.
Wtrącenie to pojawiło się nie bez powodu, albowiem po występie Vuur nastąpiła blisko półgodzinna przerwa. Frekwencja od samego początku była doskonała – to rzadkość, że niemal wszyscy zjawiają się już na starcie, nie doszło w tym przypadku do typowego powiększania się publiczności wraz ze zbliżającym się występem artysty przewodniego. Mówię o tym dlatego, aby dość gładko przejść do docenienia nowej sali Klubu Studio, która sprawia fantastyczne wrażenie. Przemiany tego miejsca nie można nazwać kapitalnym remontem, czy nawet gruntowną przebudową – Studio zostało zrównane z ziemią i wybudowane na nowo praktycznie od zera. Z rewelacyjnym skutkiem. Jeden koncert, to wprawdzie za mało, aby jednoznacznie stwierdzić, że sala została świetnie nagłośniona i należy do najlepszych w kraju, ale mam przeczucie, które chętnie w najbliższym czasie zweryfikuję, że tak właśnie będzie. Konstrukcja, styl i rozmiar nowego oblicza Klubu Studio sprawiają, że na koncerty klubowe na południu kraju należy patrzeć z dużym optymizmem. Nareszcie Kraków doczekał się miejsca, gdzie łatwo jest brzmieć dobrze. Gdyby jeszcze obsługa nie miała kłopotu z lokalizacją odpowiednich numerków w szatni… Ale to zapewne poprawi się z czasem.
Wracamy na scenę, wkracza bowiem na nią Epica. Bardzo wyczekana jak łatwo się domyślić po niezwykle żywiołowej reakcji publiczności. Nie spodziewałem się aż takiego uwielbienia dla Holendrów, którzy bywają u nas przecież dość regularnie. Co przykuło moją uwagę – świetnie budujące klimat oświetlenie i… kłopoty z właściwym odseparowaniem gitar w kilku początkowych utworach. Jak widać nawet najwięksi potrzebują nieco czasu na odpowiednie dostrojenie. Po puszczonym z taśmy wstępie w postaci utworu Eidola, Epica zagrała Edge of the Blade, po czym na moment cofnęła się w czasie do 2003 roku i albumu The Phantom Agony grając Sensorium. Takich podróży nie było tego wieczoru zbyt wiele – jak na trasę nazwaną „The Ultimate Principle Europe” przystało niemal połowa z zaledwie trzynastu zagranych utworów to piosenki pochodzące z ubiegłorocznego The Holographic Principle.
Powrót do historii najnowszej nastąpił niezwłocznie. Na scenie wybrzmiało potężne i jednoznacznie zatytułowane Fight Your Demons, jedyny utwór z najnowszego wydawnictwa holenderskiego zespołu – The Solace System, który publiczność miała szansę usłyszeć. Ze sporym entuzjazmem spotkało się The Essence of Silence, a raz rozpalony ogień Epica postanowiła podtrzymać w Universal Death Squad i następnie mocniej rozniecić Ascension – Dream State Armageddon. Kilkunastominowe combo z The Holographic Principle zamknął epicki, aczkolwiek powoli rozkręcający się Dancing in a Hurricane, podczas którego za mobilne klawisze chwycił zdecydowanie najbardziej żywiołowy z członków zespołu, Coen Janssen. Rozkręcające się od jakiegoś czasu na samym środku sali pogo z ognistą werwą przyjęło kolejne numery – Victims of Contigency i Unchain Utopia. Niespodziewanie okazało się, że to niemal koniec występu Holendrów – Simone Simmons zapowiedziała bowiem, że następne Cry for the Moon zamknie set zespołu. Był to nie pierwszy i nie ostatni tego wieczoru moment, kiedy żałowałem, że chórki i orkiestracje odgrywane są jedynie z taśmy, jakże bardziej epicko brzmiałaby Epica z „żywym tłem”.
Bisy rozpoczęły się kompletnie niepotrzebną gadaniną i nieco wątpliwą w tym momencie zabawą z publicznością, która klasycznie ma miejsce w głównym secie. Na dokładkę Epica zagrała Sancta Terra, Beyond the Matrix i Consign to Oblivion, a ja do dziś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tak jak Holendrzy zagrali naprawdę porządnie – brzmieli dobrze, nie brakowało im energii, całość świetnie ograno światłem – tak zabrakło przysłowiowej kropki nad i, żeby całość uznać za występ jakkolwiek wybitny. Nie potrafię wskazać utworu, który wybiłby się ponad inne, nie umiem żadnego momentu określić mianem punktu kulminacyjnego wieczoru, tak jakby wszystko zagrało na odpowiednim poziomie, ale jednocześnie nie było w tym czegoś więcej, czegoś ponad bardzo wysoki, ale jednak rzemieślniczy poziom. Mimo to Klubu Studio nie opuszczałem w żaden sposób rozczarowany – mój stosunek do Epiki nie jest specjalnie emocjonalny, mieści się raczej w granicach artystycznego docenienia i odrobiny sympatii. Widząc jednak tak euforystyczne i energetyczne reakcje publiczności nie mam wątpliwości, że Epica dała z siebie wszystko tego wieczoru, choć ja na miejscu prawdziwego fana Holendrów czułbym pewien niedosyt – esencjonalny wprawdzie, ale jednak zaledwie sześćdziesięciominutowy główny set to mimo wszystko ciut mało.
Tekst: Adam Śmietański
Zdjęcia: Marcin Pawłowski
PS. Dziękujemy firmie Knock Out Productions za akredytację prasową.