Uriah Heep + Turbo, Kraków, Klub Studio, 20.02.2019

Uriah Heep w ramach trasy Living the Dream Tour 2019 przybyło do Polski na cztery klubowe koncerty. W środę, 20. lutego, Brytyjczycy zagrali w krakowskim Klubie Studio. Przygotowana przez Micka Boxa i spółkę setlista była złotym środkiem pomiędzy promocją ostatniego albumu i przypomnieniem niezbędnych klasyków. W roli supportu wystąpił zespół Turbo.

W ubiegłym roku fani jednej z najważniejszych polskich heavymetalowych grup, mieli możliwość wysłuchania w całości Ostatniego Wojownika. Każdy kto po grudniowej wizycie w Kwadracie liczył na powtórkę z rozrywki, musiał się srogo rozczarować. Tym razem po utwory z wydanego w 1993 roku albumu, Wojciech Hoffman nie sięgnął ani razu. Pojawiły się za to trzy numery z nadal najnowszego Piątego ŻywiołuGarść piasku, Przebij mur i jedyne anglojęzyczne w tym secie This War Machine. Ze sceny padło zapewnienie, że prace nad nowym wydawnictwem idą w dobrym kierunku. Już niedługo Piąty Żywioł straci miano „najnowszego albumu”.

Być może to tylko moje fanaberie, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że sekcji rytmicznej brakowało trochę mocy. I nie chodzi tu, rzecz jasna, o warsztat. Któreś pokrętła nie zostały odpowiednio podkręcone, co w kilku utworach pozbawiło Turbo charakterystycznego brudu. Właśnie z tego powodu nieco rozczarował Szalony Ikar, utwór, na który zawsze czekam najbardziej.  Świetnie wypadło z kolei Śmiej się błaźnie, którego riff zrobiłby niemałą karierę w latach 70. na Wyspach Brytyjskich, gdyby tylko miał taką szansę. Zabraknąć nie mogło Dorosłych Dzieci, ale ich odbiór pozostał daleki od oczekiwanego. Ikoniczna ballada, wypadałoby powiedzieć, a jednak zaangażowanie publiczności we wspólny performance nijak się miało do tego, co zwykle dzieje się choćby podczas 51 TSA.

Rockowe podróże w czasie

Uriah Heep przyjechało do Polski z trasą promującą wydany w listopadzie album Living The Dream i znalazło to odzwierciedlenie w układzie setlisty. Koncert otworzyło, pierwsze także na płycie, Grazed by Heaven. Publika szybko przekonała się, że panowie, mimo słusznego wieku, pozostają w dobrej formie. Klawisze brzmiały wyraziście, dominowała najmłodsza w składzie sekcja rytmiczna. O dziwo to Mick Box wraz ze swoją ukochaną gitarą musiał zabiegać o należne sobie decybele i uwagę. Te akustyczne niedostatki zostały z czasem nieco stłumione. Niemniej to fani instrumentów klawiszowych opuszczali Klub Studio bardziej zadowoleni niż osoby preferujące gitary. Zanim jednak do tego doszło zespół odegrał kompaktowy set – około stu minut, 13 numerów w ramach głównego dania i dwa kawałki na wyproszoną dokładkę.

Nie bez powodu wspomniałem wcześniej o mieszaniu starego z nowym. Po Grazed By Heaven panowie zaproponowali skok w czasie do roku 1975 i tytułowego utworu z Return To Fantasy. To był jednak zaledwie początek podróży: błyskawicznie wróciliśmy do teraźniejszości z także tytułowym Living The Dream, lecz długo w niej nie zabawiliśmy. Kolejnym przystankiem było Anno Domini 1982 i Too Scared To Run, jedyny tego wieczoru akcent z Abominog, a więc pierwszego albumu Uriaha Heep bez Kena Hensleya. I znowu skok, znów „dzień dzisiejszy”, jak zwykli mawiać prawnicy. Take Away My Soul – świetny riff, chwytliwy refren, kilka zmian tempa, rewelacyjna energia. Wszystko, co tygrysy lubią najbardziej, tym bardziej na żywo. Dla mnie punkt kulminacyjny wieczoru.

Bernie Shaw dał pokaz starej szkoły gestykulacji podczas klasycznego tekstowo Knocking At My Door. Następnie podkręcił emocje podczas Rainbow Demon i… zwolnił tempo. Mick Box sięgnął po gitarę elektroakustyczną i wygładził klimat zgrabnym, ale nieco nudnawym Waters Flowin’. Potem jeszcze Rocks In The Road i więcej powrotów do ostatniego albumu nie odnotowano. Na dobre przenieśliśmy się w lata siedemdziesiąte, na co znaczna część publiczności bez wątpienia czekała.

Smacznie, ale z niedosytem

Najpierw jednak zespół musiał uporać się z drobnymi kłopotami technicznymi, które Bernie Shaw zwalił na potężną siłę Russella Gilbrooka – współpracy odmówiły monitory perkusyjne. Po kilku minutach intensywnej pracy ekipy technicznej wróciliśmy do gry. Gypsy, Look At Yourself, a potem wywoływany niezliczoną ilość razy July Morning. Wszystkie zagrane z klasą, której od Uriah Heep można oczekiwać. Na scenie znów pojawił się akcent akustyczny – główny set panowie zamknęli Lady In Black, odśpiewanym solidarnie przez wszystkich zgromadzonych. Bisy przeminęły błyskawicznie. Sunrise Easy Livin’ domknęły z hukiem wieczór. Reakcja niektórych fanów na ten ostatni utwór była doprawdy rozczulająca. Chyba stracili już nadzieję, że będzie dane im go usłyszeć. Choć złośliwy powiedziałby pewnie, że to po prostu jedyny kawałek, który rozpoznali.

Sześć utworów z nowej płyty i osiem powrotów do przeszłości. Brzmi to jak optymalny rozkład jazdy, zapewniający dobry wieczór nie tylko najstarszym fanom Uriah Heep. Nikt nie mógł być rozczarowany, tym czego w Klubie Studio doświadczył. Jednocześnie podejrzewam, że wielce zachwyconych było niewielu. Fani dostali kawał historii i solidnego rockowego grania, jednak tego wieczoru zabrakło pewnej nieopisanej kropki nad i, która wyniosłaby ten show na wyższy poziom muzycznej transcendencji.

Adam Śmietański

PS. Dziękujemy firmie Knock Out Productions za akredytację prasową.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.