W ramach trasy reBulit To Tour Hammerfall zagrał 23. października w krakowskim Kwadracie. Szwedzi wrócili do Polski po niespełna dwóch latach. Ich występ poprzedził set brazyliskiego Armored Dawn.
Kiedy Joacim Cans zapytał publiczność “Dla kogo jest to pierwszy raz na koncercie Hammerfall?“, nie znalazłem się w gronie podnoszących ręce i zdzierających gardło. W 2011 (trasa European Outbreak 2011) i 2017 roku (Built to Tour 2017) miałem okazję uczestniczyć w warszawskich koncertach grupy z Gothenburga. Wszystkie występy Szwedów – choć podobne – zostawiły po sobie inny (w każdym przypadku metaliczny) posmak.
Zanim kilkanaście minut po dwudziestej na scenie zameldowali się Dronjak i spółka, Armored Dawn zmierzyło się z zadaniem rozgrzania publiczności. Siląc się na sympatię, powinienem w tym miejscu zakończyć wątek występu brazylijskiego zespołu, zanim go – na dobrą sprawę – właściwie rozpocząłem. Jestem świadomy przeważnie przemilczanej polityki, zgodnie z którą gwiazda wieczoru musi brzmieć przynajmniej o klasę lepiej od supportu. Dociera do mnie także fakt, iż krakowski Kwadrat nie jest miejscem szczególnie wdzięcznym, jeśli chodzi o akustykę. Niezbyt szeroko i dość nisko – architektura ewidentnie nie sprzyja dźwiękowcom. Przekonałem się jednak wielokrotnie, że jeśli nawet nie jest łatwo, to da się osiągnąć efekt dla widza co najmniej zadowalający.
W dwóch pierwszych utworach, które Armored Dawn zaprezentowało, wokal nie miał żadnego znaczenia. Równie dobrze mogłyby to być utwory instrumentalne – Eduardo Parras wyglądałby nieco mniej komicznie, nie wydzierając się do mikrofonu z przypiętą kamerką. Panowie, a było ich sześciu, ledwo zmieścili się na scenie, co chyba jako jedyne nie jest ich winą. Wraz z upływem czasu dźwięk nieco się poprawił – na tyle, aby usłyszeć gitarzystów wspierających chórkami umalowanego Parrasa (Alice Cooper powiedziałby raczej, że umorusanego).
Co właściwie gra Armored Dawn? Power metal w archetypicznym wydaniu, choć w niezbyt pośpiesznym tempie. Na scenie pojawił się zatem miecz, rycerze zostali wezwani na bitwę, a na scenę rzucane były świetlne księżyce – zupełnie jak na sufit dziecięcej sypialni. Było patetycznie, zbyt patetycznie. Stwierdzam to z pełną świadomością pozornej ułomności własnego rozumowania – przecież Hammerfall, Rhapsody of Fire (i inni) obracają się w tej samej tematyce, korzystają z tych samych motywów i nierzadko brzmią podobnie, a nie budzi to wrażenia infantylności. W czym zatem tkwi szkopuł? Teraz odpowiem krótko: w jakości. Mógłby to być całkiem intrygujący temat na felieton.
Równie ciekawy wątek pojawił się zupełnie znienacka, w przerwie między występami. Stojącego obok mnie ojca z sześcioletnią córką zagadnął fan, ciekawy ile lat ma dziewczynka. W toku rozmowy okazało się, że sam także ma córkę, lecz znacznie młodszą niż uczestniczka koncertu – jedynie półtoraroczną – i nie może się doczekać, aż będzie mógł ją zacząć zabierać ze sobą. Pojawiło się także pytanie, co na to wszystko żona. Ta, na szczęście, nie ma nic przeciwko, zaś dziewczynki najbardziej lubią Manowar, Gamma Ray i Metallikę. Dobrze usłyszeć, że kolejne pokolenie wychowywane jest jeszcze niekiedy w zgodnie z duchem (i muzyką) minionych (?) czasów. Miłym gestem po zakończeniu koncertu popisali się Oscar Dronjak i Pontus Norgren, którzy przywołali pod scenę ojca z córką i wręczyli jej kostki wprost do małych, ale dynamicznie celebrujących wszystkie refreny, rączek.
Zatytułowanie trasy reBuilt to Tour 2018 zobowiązało poniekąd Hammerfall do uwzględnienia tego w setliście i ponownego wyeksponowania ostatniego albumu, Built To Last. Z czterech utworów zaczerpniętych z tego właśnie albumu, a zagranych przeszło półtora roku temu w warszawskiej Progresji, wypadł jedynie Bring It! i wątpię, aby ktoś za nim specjalnie zatęsknił. Podstawową różnicą w konstrukcji setu była jednak całkowita rezygnacja z utworów z Glory To The Brave. Osobliwy to wybór, aczkolwiek ponieważ słyszałem już na żywo zarówno tytułowy utwór, jak i Steel Meets Steel, czy The Dragon Lies Bleeding, nie byłem rozczarowany. Podejrzewam jednak, iż ktoś będący na koncercie Szwedów po raz pierwszy, mógł poczuć delikatny zawód.
Czym więc wypełniono set? Pytanie tym bardziej zasadne, że marginalnie (po jednym utworze) pojawiły się także melodie z Infected (cover B.Y.H. Saxon), No Sacriface, No Victory (Any Means Neccesary), Chapter V: Unbent, Unbowed, Unbroken (Blood Bound), a także tytułowe numery z Renegade i Threshold. Trzon koncertu stanowiły trzy albumy – Built To Last, Crimson Thunder i obchodzący w tym roku dwudzieste urodziny, Legacy Of Kings.
Sporo miejsca poświęciłem odnotowaniu pewnych oczywistości, przejdźmy więc do rzeczy: panowie z Hammerfall są w świetnej formie. Cans starzeje się jedynie zewnętrznie, jego głos wciąż brzmi niezwykle pewnie, charakterystycznie i co najważniejsze: potężnie i czysto zarazem. Tempo perfekcyjnie trzymała sekcja rytmiczna – przez cały koncert miałem wrażenie, że utwory grane są szybciej niż w studyjnych wersjach, co nie jest przecież oczywistością w dobie zwalniania na rzecz cięższego brzmienia podczas występów na żywo.
Ku mojemu zdziwieniu najsłabiej w całym secie wypadł medley z Legacy Of Kings. Zbyt instrumentalny – to mój główny zarzut w stosunku do niego. Raptem kilka wersów Cansa przecięło szybki przelot przez kilka melodii i solówek. O wiele lepiej byłoby dynamicznymi harmoniami przechodzić między kolejnymi refrenami. Zabrakło też, w moim odczuciu, jakiegoś silnego punktu kulminacyjnego – wszystko toczyło się niezwykle równo i płynnie. Monotonia to za duże słowo, ale przynajmniej jedna ballada by się tego wieczoru przydała – zmieniłaby, choć na chwilę, tempo i wprowadziła pewien zgrabny ład. Najmocniejszymi punktami okazały się, koncertowo nieśmiertelne, Riders Of The Storm, Last Man Standing i Bushido.
Nieczęsto podczas koncertów pojawia się rzeczywisty news, ale wiadomość o nowym albumie, jak najbardziej nosi pewne jego znamiona. Jak zapowiedział Cans, Hammerfall w styczniu wejdzie do studia, aby nagrać płytę, której premiera przewidziana jest na sierpień przyszłego roku. Będę bardzo zaskoczony, jeśli na kolejny koncert Szwedów będziemy musieli czekać długo – muzycy długo dziękowali za gorące przyjęcie w Kwadracie, a trasa promująca kolejny album będzie świetną okazją, aby znów zagrać na polskiej ziemi.
Tekst: Adam Śmietański
Zdjęcia: Dariusz Ptaszyński
PS. Dziękujemy firmie Knock Out Productions za akredytację prasową.
ileż to miesięcy łaziły za mną Hammerfall’e i nie chciały wyjść z uszu i odtwarzacza! 😉 Żałuję, że nie mogłam uczestniczyć w koncercie… tym bardziej dziękuję za relację
Najpóźniej w 2020 znów do nas dotrą, będzie szansa nadrobić koncertowe zaległości 😉