Kończy się styczeń, więc to ostatni moment na zamieszczenie mojego muzycznego podsumowania roku 2018. Bez zbędnego wstępu, zapraszam na moją jedenastkę. Kolejność przypadkowa, nie dokonałem też podziału na wydawnictwa polskie i zagraniczne. Na koniec kilka wyróżnień (ale już bez długich opisów). Zapraszam!
Alice In Chains Rainier Fog
W jednym z wywiadów Jerry Cantrell wspomniał, że z natury jest leniwym człowiekiem, który w przerwie między trasami, zamiast grać na gitarze woli pójść na ryby. Może dlatego od czasu reaktywacji Alicji (od 2006 roku), otrzymaliśmy dopiero trzeci album. Panowie nie rozpieszczają swoich fanów nowymi płytami, ale jak już je wydadzą, słuchacze jedynie mogą powiedzieć: „hats off gentelman!”. Po dwóch albumach nagranych w Los Angeles, powrócili do Seattle, co zdecydowanie przełożyło się na efekt końcowy. Muzyka zawarta na Rainier Frog przesiąknięta jest klimatem lat 90-tych, ale w kwestii brzmienia mamy jak najbardziej współczesną produkcję. Jest ciężar, jest depresyjny klimat Settle, ale i są momenty na złapanie oddechu. To bardzo melodyjna płyta i śmiało można powiedzieć, że to najlepszy album od czasu powrotu Alicji. No i kwestia wokalisty… DuVall nie musi już udowadniać, że należy mu się miejsce w kapeli. To gość, który idealnie wkomponował się w zespół, stając się jego ważnym elementem. Nie naśladuje Layne’a i stara się odcisnąć swoje piętno na kompozycjach (których w części jest również autorem).
Illusion Anhedonia
Z ciekawością i nadzieją czekałem w 2014 roku na powrót Illusion. Wielką niewiadomą było dla mnie, czy dojdzie do odcinania kuponów czy może nowego otwarcia. Na szczęście „Opowieści” ukazały nam czwórkę dojrzałych artystów, którzy pamiętając o korzeniach postanowili iść do przodu. Na kolejną opowieść trzeba było niestety czekać cztery lata. Warto jednak było. Anhedonia to niezwykle intensywny i bezpośredni album, który zawiera 10 utworów dających łącznie zaledwie 32 minuty muzyki. To już pokazuje, że nie ma na niej miejsca na rozbudowane kompozycje, przesadnie rozdmuchane w swej formule. Skondensowane, oparte na mrocznych i ciężkich riffach (chyba najcięższych w historii zespołu) sprawiają, że słucha się ich w napięciu i wyczekiwaniu na to, co za chwilę nastąpi. Nie ma tu jednak monotonii. Zespół umiejętnie tworzy napięcie poprzez zmiany tempa. Z jednej strony rwane riffy wgniatają słuchacza w fotel, by za chwilę poprzez melodię wprowadzić rozluźnienie. Obrazu dopełniają mroczne teksty Lipy. Anhedonia to brak zdolności odczuwania przyjemności i o tym, co odbiera tą zdolność traktują teksty. Nie ukrywam, że cieszy mnie nowy Illusion. Widać, że panowie nie mają parcia na szkło i spokojnie, bez pośpiechu robią swoje. Mam nadzieję tylko, że na kolejne nagrania nie przyjdzie mi czekać następne cztery lata.+
Arek Jakubik Szatan na Kabatach
Jedno już wiem: szatan mieszka na Kabatach, robi zakupy w Żabce, śmieje się na filmach o śmierci i pogryza głośno popcorn, mając z tego dużo uciechy. Arek Jakubik, muzycznie znany jako Dr. Misio postanowił odejść od klimatów rockowych i wszedł w nowe rejony, penetrując klimaty new wave, elektro pop oraz post punka. Całość jest bardzo zróżnicowana, i zgrabnie połączona, przez co słuchacz nie ma czasu na nudę. Są monety, które bujają (jak chociażby Dziś w Internecie czy Cudowne Pogaństwo), ale i takie, które wyciszają (Szatan na kabatach, Świat po końcu świata). To co mnie szczególnie urzekło to różnorodne brzmienie. Momentami płyta brzmi tandetnie poprzez użycie efektów niczym z Atari lat 80-tych. Bardzo ciekawy zabieg, który ewidentnie się sprawdził. Elementem łączącym tę płytę i dotychczasowe, nagrane pod szyldem Dr. Misio są teksty, bezlitośnie obnażające naszą rzeczywistość. Arek Jakubik nie boi się wyrażać opinii w sposób bezpośredni, może nawet czasem brutalny, wytykając hipokryzję, głupotę i arogancję, które towarzyszą nam na co dzień. Ciekaw jestem jaki będzie następny krok tego niepokornego artysty. Póki co nie znudziło mi się w drodze do pracy towarzystwo szatana, który z Kabat pędzi na Bemowo aby ruszyć ze mną przez zatłoczone miasto.
Nine Inch Nails Bad Witch
Miał być tryptyk składający się z trzech EP-ek, nagranych co roku. Skończyło się na dwóch: Not the Actual Events (2016) i Add Violence (2017) oraz albumie Bad Witch. Cóż, w XXI wieku Trend Reznor starał się mocno kombinować i wprowadzać z różnym efektem nowe elementy do swojej twórczości. Niestety, jak dla mnie było to wszystko ciężko strawne i niekoniecznie odnajdywałem się w kolejnych wydawnictwach. Odkąd jednak zespół stał się duetem Reznora i Atticusa Rossa, powiało świeżością i nadzieją, że nadchodzą lepsze czasy. Już dwie poprzednie EP-ki były nieśmiałą próbą odejścia od schematu ostatnich płyt, ale Bad Witch to zdecydowanie nowe rozdanie. Ta płyta to energia lat dziewięćdziesiątych, kiedy NIN było w najlepszej formie, wzbogacona o doświadczenia zebrane przez zespół w minionych latach. Trend i Atticus świetnie balansują między gitarowym i elektronicznym brzmieniem, korzystając z elementów pełnego chaosu industrialu, energii punka oraz klimatów muzyki ambient czy elektro. Co ważne, płyta wciąga z każdą minutą jej odsłuchu. Szczególną kompozycją jest dla mnie God Break Down the Door, który w swej stylistyce kojarzy mi się ewidentnie z Dawidem Bowie z albumów Outside czy Earthling. Świetna płyta, która przywróciła mi wiarę w Ninie Inch Nails i sprawiła, że znowu będę śledził co dzieje się w zespole w oczekiwaniu na kolejne płyty (lub EP-ki).
Lao Che Wiedza o społeczeństwie
Język obcy to wiedza o społeczeństwie.
Trudno się połapać,
w zbiorowym szaleństwie.
Prace ręczne to grzech.
No to pech…
Grają na zwłokę,
wiekuiste wakacje,
czerwone pasy,
brawa,
gratulacje.
Aż zawisną chmury,
ostatecznej matury.
Po wszystkim duch wędkę,
i wiu na Mazury.
Fascynuje mnie ten zespół. Przez prawie dwadzieścia lat istnienia nagrywali płyty o tak różnej stylistyce, że można byłyby obdzielić nimi kilka projektów. Nie boją się eksperymentować, nie popadają w schematy, tworzą to, na co maja ochotę, łamiąc konwencje i co najważniejsze robią to perfekcyjnie z dbałością o szczegóły. Nie inaczej jest w przypadku Wiedzy o społeczeństwie. Spięty, zapowiadając album, wspominał, że inspiracje stanowiła muzyka polska lat 80. Słowa potwierdza otwierający ją Kapitan Polska, którego klawisze jako żywo przypominają Kapitana Nemo. Nie jest to jednak płyta osadzona w jednej stylistyce. Są klimaty pop, rocka, bluesa, reggae, a nawet znalazło się miejsce (nie po raz pierwszy) dla rytmów latynoskich i orientalnych. Pozornie taka rozpiętość może powodować bałagan i muzyczną niestrawność, ale jak napisałem wcześniej, zespół dba o szczegóły, przez co płyta jest niezwykle spójna jako całość. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest to zestaw przebojów, tylko utworów wymagających od słuchacza skupienia i zaangażowania. Szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę teksty Spiętego, które jak zwykle pełne są aluzji i gier słów. Jak dla mnie to jeden z najlepszych tekściarzy w kraju. Ich rozkładanie na czynniki pierwsze intryguje, bawi, ale i pobudza do myślenia. Podkreślenia wymaga świetna produkcja, za którą odpowiada ponownie Emade (Piotr Waglewski).
Exlibris Innertia
Jestem przekonany, że gdyby Krzysiek Sokołowski zdecydował się na pozostanie w Exlibris, to dzisiaj nazwa zespołu odmieniana byłaby przez wszystkie przypadki i na pewno zauważona byłaby w zestawieniach „best of” wszystkich muzycznych portali. Tak niestety się nie stało, dlatego częściej słyszmy o Nocnym Kochanku. Szkoda, bo Innertia to świetny album, zasługujący na to aby o nim mówić, jego słuchać i nim się delektować. W składzie nastąpiły dwie zmiany: za perkusją zasiadł znany z Rootwatera Grzegorz Olejnik, natomiast wokalami zajął się Riku Turunen. Szczególne emocje wywołała zmiana za mikrofonem. Wybór okazał się jednak strzałem w dziesiątkę. To świetny wokalista idealnie pasujący do twórczości Exlibris, który na płycie pokazał pełnię swoich możliwości. Większość wokali utrzymana została w wyższych tonacjach, jednak gdy trzeba przejść w niższe rejony, Riku nie ma z tym problemu, prezentując się jako wokalista kompletny. Jeśli chodzi o muzykę jest ona dynamiczna, melodyjna i pełna przestrzeni, z kapitalnymi gitarami, których uzupełnieniem są świetne klawisze. Szczególnego podkreślenia wymagają rewelacyjne solówki – gitarowe i na klawiszach. Czy to jeszcze jest heavy metal, czy też może już power metal? Nie interesuje mnie to. Ważne, że gdy mam ochotę na coś mocnego, pełnego energii, wprowadzającego w dobry nastrój, to Innertia jest idealnym wyborem.
Turbonegro Rock’n’roll Machine
Dwadzieścia lat po wydaniu debiutu, Turbonegro powróciło z płytą, która wśród zagorzałych fanów wzbudziła konsternację. Formacja, która oprócz muzyki słynie z prowokacyjnych tekstów, scenicznego imagu, totalnie nie pasującego do określenia punk oraz pozascenicznych wybryków, powróciła z płytą inną od poprzednich, szukając swoich inspiracji w początkach rock’n’rolla i hard rocka, ale nie tylko. Już otwierający album Chrome Ozone Cereation – The Rock And Roll Machine Suite Part I powoduje, że na twarzy słuchacza maluje się wielki znak zapytania, gdyż utwór utrzymany jest w klimacie progresywnych suit, co może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z rock operą. A potem jest jeszcze ciekawiej. Panowie bawią się konwencją, serwując nam troszkę rock’n’rolla, troszkę hard rocka, podbijają tempo punkowym riffem, by za chwilę znowu wejść w klimat lat 70., dorzucając trochę glam rocka. Rock’n’roll Machine jest pełne melodii i chwytliwych refrenów, które na długo pozostają w głowie. W przypadku Turbonegro słowo „bawią się” jest kluczem i to ewidentnie słychać na tej płycie. Jest totalny luz, który zaraża i sprawia, że do płyty można wracać zaraz po jej przesłuchaniu.
The Temperance Movement A Deeper Cut
Właściwie ten krótki opis mógłbym zamknąć w jednym zdaniu: dlaczego ta płyta? Bo jest po prostu zajebista! Wypada jednak o niej napisać parę słów więcej. Kiedy słucham tej płyty, odnoszę wrażenie, że powstawała ona w sposób naturalny. Wyobrażam sobie, że panowie nie siadali przed stołem, nie uzgadniali jak ją napisać, jak wyprodukować, tylko weszli do sali prób i po prostu zaczęli grać. Duch tej płyty jest najbliższy temu, co miało miejsce w latach 50. i 60., gdy muzykę tworzyło się, a nie produkowało, gdzie nie trzeba było myśleć o tym, czym album ma różnic się od poprzednich i co nowego ma wprowadzić do historii muzyki. Panowie nie silą się na otwieranie otwartych drzwi i nagrali płytę genialną w swej prostocie, zawierającą 12 klasycznych, rockowych utworów. Niby nic, ale jak włączasz płytę, czujesz magię muzyki. Świetny wokal, kapitalne melodie, wzbogacone nienachalnymi solówkami. Płyta, którą mogę polecić wszystkim, którzy czują się znużeni współczesnymi brzmieniami i potrzebują muzycznego detoksu.
Dead Can Dance Dionysus
Bez specjalnego szumu medialnego, bez nakręcania spirali marketingowej, ot tak po prostu po sześciu latach od wydania płyty Anastasis otrzymaliśmy kolejny album Dead Can Dance Dionysus. Każdy utwór to osobna historia, trudno jednak mówić w tym przypadku o utworach w klasycznym ich rozumieniu. Mamy do czynienia ze swobodnie płynącymi melodiami, wzbogacanymi różnym instrumentarium, wpływającym w zależności od potrzeb na nastrój kompozycji, które przenikają się nawzajem. Wszystkie historie na Dionysus opisane są dźwiękiem i w przeciwieństwie do poprzedniego albumu Brendan całkowicie zrezygnował z tekstów. Dzięki temu każdy ma możliwość odebrania historii Dionizosa w sposób indywidualny, przeżywając ją po swojemu. Uniwersalizm, poruszający wyobraźnię i zmuszający odbiorcę do refleksji zawsze charakteryzowały twórczość DCD i tym razem jest tak samo. Na płycie, tak jak przy poprzednich wydawnictwach królują klimaty etniczne, ale z wykorzystaniem zupełnie nowego instrumentarium. Nie jest to może płyta wnosząca coś nowego do historii DCD, niemniej jednak słuchanie jej daje na prawdę wiele przyjemności i prawdę mówiąc, od momentu Into The Labirynth dawno tak wiele czasu nie poświęciłem na muzykę Dead Can Dance. Jest w niej coś magnetycznego, wręcz magicznego.
Crippled Black Phoenix Great Escape
Niewiele brakowało, a nie byłoby kolejnej płyty CBP, zaś fenomenalny Bronz zamykałby dyskografię zespołu na zawsze (a przynajmniej tak długo jak nie doszłoby do reaktywacji, co w dzisiejszych czasach rzadkością nie jest). Na szczęście wszystkie emocje znalazły swój upust w muzyce i tak po dwóch latach mamy kolejny, ponad godzinny zestaw kompozycji, których tematem jest ucieczka. Muzycznie to chyba jedna z najbardziej depresyjnych płyt w twórczości zespołu. Utwory utrzymane w klimatach progresywnych, pozwalają na wczucie się w stan ducha zespołu, który ewidentnie przepełniony był żalem, pustką i …chęcią ucieczki od otaczającego świata. To płyta, która przez godzinę i trzynaście minut niczym nurt rzeki płynie swoim spokojnym, równomiernym tempem, czasem przyspieszając po to, aby wrócić do swojego rytmu. Posiada też wiele chwytliwych melodii, które mimo unoszącego się nastroju dają ukojenie. Świetny album i mam nadzieję, że nie ostatni w dyskografii CBP,
Sleep The Sciences
Piętnaście lat trzeba było czekać na następcę Dopesmoker, albumu posiadającego status kultowego w kategorii stoner rock. Piętnaście lat to szmat czasu, ale Sleep na płycie The Sciences pokazało, że nie zapomnieli jak tworzyć kapitalne utwory. Co prawda otwierający płytę, tytułowy utwór, za każdym razem jest przeze mnie pomijany (jako zlepek totalnie nieprzyjemnych dźwięków), ale później jest tylko lepiej. Jak przystało na stoner rocka, na płycie mamy długie kompozycje (choć nie tak długie jak Dopesmoker), pełne przysłowiowego brudu, ciężaru i wibrującego niczym w narkotycznym transie basu. Gdyby nie jej brzmienie, to bardziej niż stoner rockowej, przyczepiłbym jej łatkę doom metalowej. Panowie nie mają zamiaru bić rekordów prędkości i w tej kategorii walczyć o prymat z black metalowymi zespołami. Jest wolno, jest ciężko, momentami monotonnie, ale to mi absolutnie nie przeszkadza, bo nad wszystkim unosi się duch Black Sabbath z pierwszych lat działalności i to mi w zupełności wystarczy!
Wyróżnienia:
Planet B Planet B – za punk rockową energię i industrialną psychodelię bez użycia gitar,
Melvins Pinkus Aboration Technician – za kilka ciekawych coverów,
Fu Manchu Clone of the Universe – za trzymanie poziomu i nagranie kolejnego świetnego albumu,
Gorillaz The NOw NOw – za to, że mam kolejny album przy którym mogę z przyjemnością się wyciszyć,
God Is An Astronaut Epitaph – za epitafia pisane melodią,
Ghost Prequelle – w sumie nie wiem dlaczego, ale lubię tę płytę (i to powinno wystarczyć),
Dawid Podsiadło Małomiasteczkowy – kolejny, pełen fajnych przemyśleń album Dawida,
Immortal Northern Chaos Gods – za powrót do przeszłości w najlepszym wydaniu,
Ihsahn Amr – jak chcecie wiedzieć dlaczego, to przeczytajcie podsumowanie Łukasza. Podpisuję się pod tym obiema rękami,
Katarzyna Groniec Ach! – za piękne melodie … tak piękne, a nawet przepiękne :),
Kortez Mini Dom – za utwór „Hej wy” (najlepszą piosenkę roku 2018),
The Liminanas Shadow People – za luz i bezpretensjonalność,
Riverside Wasteland – za to, że wrócili i to z całkiem udanym albumem,
Miuosh Smolik NOSPR Miuosh Smolik NOSPR – za energię i świetne połączenie hip hopu z orkiestrą.
Radosław Szatkowski