W grudniu 2014 roku, pracując w Radiu Bemowo Fm miałem przyjemność rozmawiać z Krzysztofem „Grabażem” Grabowskim z okazji wydania płyty 30, podsumowującej 30 lat jego scenicznej działalności. To była chwila przed oficjalną reaktywacją Pidżamy Porno, ale już po pierwszym koncercie zagranym pod „przykrywką” Piszczące Piszczele. Wówczas Grabaż nie potrafił zdeklarować, czy i kiedy powstaną nowe utwory Pidżamy. Raczej wspominał o kierunku, na wzór z przełomu lat 50. i 60., gdy najpierw wydawało się single, a dopiero później z nich składało się płytę. Lata mijały, Pidżama grała koncerty, a nowych utworów jak nie było, tak nie było. Dopiero po prawie 5 latach od reaktywacji i 15 latach od ostatniego wydawnictwa doczekaliśmy się „długograja”.
Czy warto było czekać? Na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć. To przede wszystkim zależy od tego, na jaką płytę czekali fani. Czy po tak długiej przerwie oczekiwali nowego kierunku, czy może jednak starego dobrego grania, jakim zespół nas raczył w pierwszym okresie swojej działalności. Po przesłuchaniu Sprzedawcy jutra można powiedzieć jednoznacznie – w sferze muzyki rewolucji nie ma. Grabaż postanowił nie wychodzić poza granice komfortu i nagrał bezpieczny album, który przypomina dokonania zespołu z czasów Marchfi w butonierce i Bułgarskiego centrum. Mamy więc przebojowe riffy, zagrane w średnim tempie, okraszone świetnymi melodiami, które można nucić godzinami. Do tego ascetyczne brzmienie, oparte na przesterowanych gitarach oraz brak polepszaczy w postaci klawiszy czy sampli. Jest przebojowo, można by rzec przyjemnie i radośnie… gdyby nie mocne teksty – o tym jednak później. Wracając do muzyki – Ci, którzy nie chcieli rewolucji, będą zadowoleni z płyty, bo stanowi ona przegląd tego, co dotychczas było najlepsze w Pidżamie Porno. Oldskulowe granie, które starych dziadów takich jak ja, przeniesie o dekadę wstecz, gdy byliśmy – jak to mawia mój przyjaciel Artur K. – „piękni, młodzi, atrakcyjni (ach) bardzo!”, a młodym pokaże jak drzewiej tworzyło się fajną muzykę. Owszem, malkontenci pewno doszukają się jakiś podobieństw do Strachów na Lachy, ale ja osobiście nie odnajduję ich zbyt wiele, jeżeli już, to w niewielkim procencie, absolutnie nie rzutującym na odbiór płyty jako całości (w końcu zespół łączy postać głównego kompozytora, więc trudno, aby te projekty nie przenikały się nawzajem).
Do zmian doszło jednak w sferze tekstowej. Nie chodzi o sposób pisania, bo tu Krzysztof Grabowski niezmiennie bawi się słowem w iście mistrzowskim stylu. Nadal też w tekstach widać odbicie otaczającego świata i emocji w świecie tym buzujących. Dotychczas jednak teksty pisane przez Grabaża dla Pidżamy Porno nie były tak bezpośrednie, tak krytyczne i tak wymierzone przeciwko konkretnej grupie społecznej (a przynajmniej większość z nich). Pierwsze pięć utworów to nieustanna kanonada wymierzona w obóz rządzący i popierającą go część społeczeństwa. Grabaż trafnie stawia diagnozę kondycji dzisiejszego społeczeństwa, podzielonego, wiecznie skłóconego, przepełnionego hipokryzją. Problem w tym, że obrywa się jednej stronie, zapominając, że często za grzech podziału odpowiadają także ci po drugiej stronie barykady. Fakt ten zdaje się zauważać dopiero w utworze Tu trzeba krzyczeć:
Są w tym rządzie same wampirzyce i alfonsy
Same niemodne kiecki i oplute wąsy
Są w tym kraju gęby tylko by śpiewały amen
Chwała Najwyższemu / Prowadź wodzu na parlament
Tu trzeba krzyczeć trzeba się drzeć
Ci co jeszcze nie powstali już się pokłócili
Kto będzie najważniejszy przy stole na wigilii
Sprawa ta jest prosta przekaz oczywisty
Świat nie umrze z przejedzenia my umrzemy z nienawiści
Tu trzeba krzyczeć trzeba się drzeć
Na szczęście są i teksty pozwalające odetchnąć i odreagować, jak chociażby lekka Totonieta o dziewczynie, która (…) pierwsza powiedziała, że Leicester będzie mistrzem Anglii, a na plaży pierwsza stanik zdejmuje czy piękna piosenka o miłości Mokry od Twoich łez.
Jaką płytą są więc Sprzedawcy jutra? To 12 nowych, bardzo dobrze zaaranżowanych utworów, które choć pojawiły się w historii pod nazwą Pidżama Porno, niczego nowego do niej nie wnoszą. To przyjemna płyta, która przypomina o istnieniu zespołu tym, którzy zapomnieli, czym są koncerty, pozwalając zanurzyć się w sentymentalnych wspomnieniach. To płyta, której równie przyjemnie się słucha jak Marchfi w butonierce, Styropianu czy Bułgarskiego Centrum, ale to też płyta, która jak żadna poprzednia zmusza do refleksji na dniem dzisiejszym. Problem w tym, że jest to rozwiązanie na jeden raz. Po dłuższej przerwie fani będą chłonąć nowe dźwięki niczym gąbka wodę, ale to dopiero kolejny album będzie swoistym sprawdzianem i wskaże sens powrotu zespołu na scenę. Oby nie przyszło nam czekać na nią kolejne 15 lat.
Radosław Szatkowski