Życie wybrednego fanboja jest ciężkie. Z jednej strony człowiek chciałby jak normalni psychofani łykać każde kolejne dokonanie swojego idola (co może skutkować zostaniem lekko łysiejącym kolesiem, wiecznie noszącym koszulki Iron Maiden). Z drugiej jednak strony, nie po to wypracowuje się w pocie czoła i ku udręczeniu bębenków usznych wysublimowany gust muzyczny, żeby każdy spadek formy rzeczonego idola witać entuzjastycznym okrzykiem, nespa?
Kolejni muzycy, których obdarzałem ciepłymi uczuciami, płynącymi z głębi mojego czarnego serduszka, wypruwali się z wyjątkowości i staczali w przepaść smutnej muzycznej sraczki, powielając swoje sprawdzone patenty lub gubiąc się w „muzycznych eksperymentach”. Devin Townsend przez lata umykał przed losem, który spotkał w moim mniemaniu wszystkich Wielkich i Wybitnych. Zmieniając gatunki i stylistyki, od brutalnego i naspidowanego Strapping Young Lad, przez melodyjne, acz kopiące solidnie tyłek wydawnictwa spod szyldu Devin Townsend Band, przez koncepcyjnie i wykonawczo mistrzowski tryptyk Devin Townsend Project. W międzyczasie popełnił płyty Hooked On Phonics i Ziltoid The Omniscient. Płyty, świadczące o tym, że w temacie porytego humoru projektowanego na muzykę gra w tej samej lidze, co Frank Zappa. A potem zaczął się zjazd spiralą w dół. Addicted było miłe, i miało momenty, ale kolejne wydawnictwa zlewają mi się w jedno, średnio udane, rzadko odtwarzane COŚ, żyjące z tyłu mojej głowy. Na etapie Z2 miałem serdeczną ochotę rytualnie spalić posiadane płyty, uroczyście odlajkować profil Devina na facebooku i po paru tygodniach żałoby ruszyć ze swoim życiem dalej.
Wtedy też mniej więcej, pierwszy raz wybrałem się na koncert DTB. Pod jego koniec, wiedziałem już, że tutaj nie będzie powtórki z poprzednich wielkich zawodów muzycznych. Niech on sobie ma słabsze płyty, niech nagrywa kolejne płaskie jak stół kawałki z Anneke. Nawet Z3 bym był w stanie wybaczyć, bo zafundował mi pierwszy w moim życiu gig, na którym miałem pełne spektrum odczuć – od headbangu, przez smutaśną refleksję, po radosny, dziecięcy śmiech. Nadrzędną bowiem cechą Devina nie jest jego fenomenalna skala wokalna, wybitne skille gitarowe czy kompozycyjne. Jest nią szczerość przekazu, połączona ze skromnością i ogromną dozą świadomości własnej pozycji na rynku muzycznym. W efekcie oznacza to, że zamiast napuszonego demi-boga sceny metalowej (SERIOUS BUSINESS!!!) dostajesz łysego chłopa, który będzie rzucał żarcikami (głównie śmiejąc się z samego siebie), strzelał głupie miny i będzie ogólnie rzecz ujmując UROCZY. A w tak zwanym międzyczasie odstawi show na poziomie, którego może mu pozazdrościć lekko licząc 80% Poważnych Muzyków.
Kiedy więc pojawiła się informacja, że znów będzie okazja spotkać tego dziwaka, zarezerwowałem sobie dzień, obstalowałem bilety i rozpocząłem oczekiwanie. Nie przeszkadzało mi kompletnie to, że Empath nie spowodował najmniejszego drgnięcia wskazówek mojego przenośnego Zajebistometru. Będzie Devin, będzie impreza. Przy okazji, będzie opcja zobaczyć kilku świetnych muzyków, których zapewne nie miałbym możliwości zobaczyć, gdyby nie to, że Devy zaprosił ich do nagrania i ogrania tejże płyty.
Tyle tytułem bardzo przydługiego wstępu, ale chciałem, aby wszyscy mieli świadomość, że ta relacja jest listem miłosnym. Miłość bywa trudna, często ma miejsce pomimo wad i skaz. Ale mimo wszystko – nie będzie obiektywnie. Ogólne sorasy.
Żeby mieć technikalia z głowy – A2 jest bardzo przyjemną miejscówką koncertową. Akustyka jest ok, bary dogodnie usytuowane, klimatyzacja zaskakująco sprawna.
Jest też kwestia supportu. Haken jest zespołem, do którego podejść zrobiłem wiele. I które zakończyły się mniej więcej tym, że wiem, że jest taki zespół i gra muzykę, która kompletnie nic mi nie robi. Nie zmartwiłem się więc szczególnie tym, że spóźniłem się na ich set i mogłem go oglądać od połowy. Na plus trzeba chłopakom zaliczyć brzmienie (och, jakie śliczne „bźździąąg” robiły ósme struny w ich gitarach!) i ogólną sprawność wykonawczą.
A kiedy po przerwie, umilanej kojącymi rytmami rodem z cieplejszych wysp, niż nasza zielona wyspa na mapie Europy, na scenę zaczęli wbijać po kolei muzycy Devina, zrobiło się ciekawie. Umówmy się, że nie na co dzień na jednej scenie spotyka się perkusistę Fredrik Thordendal’s Special Defects i Kaipy (Morgan Ågren, jakby ktoś się pytał), Markusa Reutera ze Stick Men (teraz wylezie ze mnie redaktor portalu sprzętowego – to na czym Markus grał, to nie Chapman Stick, tylko Touch Guitars U8 – jego własny instrument, z jego własnej firmy), internetowe dziecko szczęścia Nathana Navarro (świetny basista, którego karierę śledzę od ładnych paru lat) oraz Che Aimee Dorval (która nagrała z Devinem świetne Casualties Of Cool).
Oraz Mike’a Keneally’ego. Ten koleś to taka legenda, że zasługuje na wymienienie w oddzielnym akapicie. Gość, który grał z Vai’em i Zappą, ma za sobą jakieś milion lat udanej kariery muzycznej i, oceniając po jego żywotności, następny milion przed sobą.
[Więcej zdjęć (czyli kompletną fotorelację) też można u nas obejrzeć, a dokładnie tu – przyp. red.]
Na moje własne potrzeby podzieliłem set na „te rzeczy z Empath, co to ich zapamiętać nie potrafię, mimo wielu prób”, „PROJECT KI!!!” oraz „OJEZUJEZUJEZUDEADHEAD!!!!!!”.
Zaczęliśmy od kategorii pierwszej – Borderlands i Evermore ustawiły nastrój na cały wieczór. Równie dobrze Devin mógł wyjść i powiedzieć „Ok dzieciaki, teraz będziemy się dobrze bawić i nie brać niczego zbyt poważnie. Aaa i przy okazji, pokażemy wam, jacy jesteśmy zajebiści”. Później poszło War z płyty Infinity (zawsze dobrze buja), wróciliśmy do Empath ze Sprites… I wpadliśmy w kategorię drugą. Uwielbiam Project Ki, bo ta płyta udowadnia, że ciężar w muzyce to stan umysłu, a nie ilość przesteru. Coast, Gato, Heaven Send i Ain’t Never Gonna Win… splotły się w piękny długi kawałek muzycznego rollercoastera. Od klimatycznych czystych brzmień, łagodnych wokaliz i ogólnych pluszowych misiaczków, przez niepokojące, psychodeliczne motywy, po riffowy walec, poparty odpowiednią ilością krzyku a’la Devinese.
Na tym etapie byłem już szczęśliwym i ociupinę zmaltretowanym sonicznie ziutkiem, więc gwałtowne przejście do kategorii trzeciej… No cóż, nie byłem przygotowany. Deadhead jest numerem o poważnym ciężarze gatunkowym, który był ze mną w każdym większym dołku emocjonalnym przez ostatnich kilkanaście lat. To męska rzecz ryczeć tekst piosenki, jednocześnie dyskretnie ocierając łzy!
Wróciliśmy na moment do Empath z raczej udanym Why? (jedna z tych rzeczy, które kojarzę na pierwsze osłuchanie) i przyszedł czas na rozluźnienie atmosfery za pomocą zawsze przydatnego Lucky Animals. To jest taki numer, którym można rozruszać imprezę w kostnicy. Widok rosłych, kudłatych kolesi robiących „jazzy hands” (u nas znanych jako „słoneczka”) – bezcenny.
Później jeszcze tylko Castaway oraz bombastyczne Genesis i wylądowaliśmy w secie akustycznym, kończącym „część oficjalną”. Zagrane na wyraźne życzenie publiczności (i za łaskawą zgodą reszty zespołu) In-Ah!, które może i jest niesamowicie rzewnym numerem, ale za każdym razem wyciska mi na czoło siódme poty wzruszenia, oraz Spirits Will Collide. I koniec. Fałszywy koniec oczywiście, co Devin wyraźnie zapowiedział wcześniej. Jak już wspominałem, chłopak niespecjalnie poważnie traktuje rytuał wybłagiwania bisów. W ich ramach dostaliśmy dwa covery i jeden hicior autorski. Disco Inferno, oryginalnie wykonywane przez The Trammps, w którym Che mogła wreszcie pokazać swoje umiejętności wokalne (ta dziewczyna to dla mnie kwintesencja wyczucia stylu i groove) oraz The Black Page #1 Franka Zappy. Wydaje się to logicznym posunięciem, kiedy masz w składzie muzyka, który z nim grał. A także patrz moja wcześniejsza uwaga o punktach zbieżnych w podejściu łysego kanadola i wąsatego amerykańca do humoru w muzyce.
Hiciorem autorskim było oczywiście Kingdom, bez którego nie może obyć się żaden koncert Devina od bardzo dawna. Koncert Devina bez Kingdom, to jak koncert Perfectu bez Niepokonanych (żywy dowód na to, że muzycy rockowi w Polsce jednak miewają wyczucie ironii i autorefleksji, nawet jeśli niezamierzone), jak koncert Muńka Staszczyka bez ładunku żenady, jak Juwenalia bez Comy [z tym akurat wkrótce będziemy się musieli pogodzić, aczkolwiek z wyjątkiem co najmniej jednego muzykoholika w osobie red. naczelnego– przyp. red.]. No nie da się, po prostu się nie da.
I tyle. Impreza pozostawiła mnie w przeświadczeniu, że Devin zawsze będzie mi imponował. Muzyków o jego poziomie kompetencji jest wielu. Muzyków o jego poziomie kompetencji i pozbawionych jakichkolwiek hamulców wynikających z nadętego ego jest jak na lekarstwo.
Na koniec jeszcze refleksja dziada, który widział wiele i był na niejednym koncercie tegoż wykonawcy. Devin jest tym typem muzyka, który świetnie czuje się w „ciasno” skomponowanych, bardzo skomplikowanych utworach o sztywnej strukturze, i to widziałem już wcześniej. Na tym koncercie zobaczyłem dodatkowo muzyka, który dobierając sobie odpowiednich partnerów w zbrodni, potrafi bawić się nie tylko strukturą utworów, ale też całego koncertu. Każdy instrumentalista miał swój „spotlight”, kawałek solowy, swoje muzyczne pięć groszy do dorzucenia. Dobrze wiedzieć, że na scenie muzycznej, na której niepodzielnie rządzi to, co się sprzedaje, wzmacniane koniecznością muzyków do podbijania poczucia własnej wartości, jest taki Devin, który zmyślnie wplecie w narrację koncertu swój problem z hemoroidem. To sprawia, że jako fan muzyki, mogę spać spokojniej.
A jeśli dotarłeś w tym tekście aż tutaj, a nie było Cię na tym koncercie, to po pierwsze CO ROBISZ ZE SWOIM ŻYCIEM???? A po drugie – silnie namawiam, abyś następnym razem nie przegapił wizyty Devina w kraju nad Wisłą.
Leon Dobrowolski
PS. Kto jeszcze podłapał tekst Devina o śpiewaniu najlepszym blackmetalowym głosem „Cryptic Coroner style” ręka w górę!
Ja tego palanta nie słyszałem, więc za mało się starał, żeby zepsuć koncert wszystkim zgromadzonym :>
Byłem !!! świetny tekst. Devin to klasa, niestety cały koncert popsuł jakiś palant krzyczący ZIMORODEK !!