Sens życia według Devina Townsenda
Ostatnim dziełem Devina, sygnowanym wyłącznie jego imieniem i nazwiskiem, była druga część przygód Ziltoida (2014), która – o dziwo – została przyjęta dość obojętnie. Raz, że nikt nie prosił o tę kontynuację; dwa, znalazła się w pakiecie ze Sky Blue, kolejnym albumem z ciepło odebranego cyklu „Project”. Tegoroczny Empath jest więc dziewiątym, w pełni autorskim wydawnictwem Devina, które w założeniach miało być prezentacją jego dotychczasowych inspiracji i fanaberii. I w dużej mierze mu się to udało, nawet jeśli efekt końcowy przerósł wszelkie oczekiwania. Na płycie można rozpoznać charakterystyczne zagrywki muzyka (w tym humor oraz zręczne zestawianie agresji z subtelnością), ale mimo to – szczególnie w tak zwartej i kompilacyjnej formie – tworzą oddzielną osobliwość. To nie tyle zasługa ogromnej ilości gościnnych występów, co kompozytorskiej wyobraźni, którą Devin od wielu lat prężnie pielęgnuje. Co więc kryje się pod skromną okładką krążka? Gdyby do twórczości Gentle Giant, Davida Bowiego i Beatlesów dorzucić elementy muzyki filmowej, a całość oprawić w nowoczesne, niekiedy wręcz elektroniczne formy otrzymalibyśmy właśnie Empath – niespodziewanie jedno z największych dzieł współczesnego prog metalu.
Klipy do Genesis i Evermore sugerowały, że Devin tym razem schyli się w stronę komedii niż powagi (nieco na przekór wydanemu trzy lata temu Transcendence). I po części tak jest, choć tym razem przyświeca mu inny cel. Empath jest definitywną pochwałą optymizmu. Muzyk pobłażliwym okiem patrzy na kondycję świata i w swoich tekstach mówi głównie o poszukiwaniu sensów i „własnego ja”. Nie wchodzi jednak w intelektualną dyskusję ze słuchaczem. Jego wizja humanizmu jest przystępna, ubrana w dowcipne metafory, ale wciąż niesie za sobą silny katartyczny przekaz. Nie ważne, czy historia obraca się wokół zagubionego w kosmosie kota-kosmonauty (Evermore), czy pewnego ptaszka, który pragnie nauczyć się latać (Sprite) – w każdej bajce czy mini-opowieści Devina można znaleźć odbicie typowo ludzkich dylematów. Ale nawet one, choć niekiedy trudne do okiełznania, zmierzają do pozytywnych konkluzji.
Choć okładka Empath nie grzeszy inwencją – ot zwykły kolorowy napis na białym tle – to tego samego nie można powiedzieć o muzyce zawartej na albumie. Już sam skład, jaki udało się zebrać Kanadyjczykowi, robi niesamowite wrażenie. Na płycie usłyszymy więc trzech bębniarzy – Anupa Sastry’ego (ex-Skyharbor), Morgana Ågrena (Mats & Morgan) oraz Samusa Paulicelliego (Decrepit Birth) – płynnie dostosowujących się do nastroju w danym utworze; na wokalach z kolei przewijają się growle Elliota Desgagnésa (Beneath the Massacre) oraz subtelny głos Ché Aimee Dorval (z którą Townsend współpracował przy Casualties of Cool); a gościnne występy zaliczyli także Anneke van Giersbergen, Ryan Dahle, Scott Reinson, Callum Marinho (gwizdki na Here Comes the Sun!) Steve Vai oraz… Chad Kroeger z Nickelback. Nieocenionym wsparciem dla muzyka okazali się również: Mike Kenneally (MullMuzzler) przy klawiszach, gitarze oraz produkcji; Nathan Navarro na basie; syn Devina, Reyner (śpiew); jak również Adam „Nolly” Getgood (Periphery), który odpowiadał przede wszystkim za stronę realizacyjną krążka, ale zaliczył też – jak wielu przypadkowych ludzi na płycie, w tym pracowników wytwórni Inside Out – obowiązkowy mini-występ w chórkach. A to wciąż nie koniec. Przy pisaniu oprawy symfonicznej artyście pomagali Niels By-Nielsen i Erik Severnisen, a wszystkie sekcje zostały wykonane przez kijowską orkiestrę The Lords of the Sound oraz damski chór Elektra prowadzony przez Mornę Edmundson.
Skala wydawnictwa jest więc monumentalna, ale mimo to każdy z wyżej wspomnianych artystów odgrywa na nim kluczową rolę. Doskonale słychać to już we wprowadzającym Castaway. Hawajskie melodie zachęcają bardziej do relaksu niż artystycznego doznania i dopiero wejście chóru przełamuje ten stan – czuć, że zbliża się coś wielkiego. Genesis to nie tylko przekrój rozmaitych gatunków (od etno, disco, aż po chiptune’y), ale też etapów rozwoju świata. A jak jeszcze lepiej dopełnić tę eklektyczną strukturę? Oczywiście miauczeniem kotków w mostku – na takie szaleństwo mógł sobie pozwolić tylko Devin. W stonowane, chwilami wręcz popowe nastroje wstrzeliwuje się Spirits Will Collide, choć i on nie stroni od podniosłych sekcji; z kolei Evermore stawia bardziej na na filmowość i harmoniczność (linie wokalne są tu absolutnie wspaniałe – to jeden z najlepszych utworów w dyskografii Kanadyjczyka). Sprite – rozpoczynający się od narracji Rona Getgooda – wprowadza na płycie baśniowy akcent, zręcznie podkreślany przez elektronikę oraz rytmiczne ewolucje Morgana Ågrena. Pogodny nastrój wchodzi jednak w konflikt z Hear Me – kawałku utrzymanym w agresywnym tonie Strapping Young Lad, w którym jedynym kontrapunktem są głosy Anneke i Chada Kroegera. Jednak największym zaskoczeniem na Empath okazał się Why? – iście filmowy strzał, z bogatymi orkiestracjami rodem z animacji Disneya (są nawet kastaniety!), będący przy tym popisem umiejętności wokalnych Townsenda (śpiewa tu wręcz musicalowo!). No i te krótkie, metalowe wtrącenia – z growlami Desgagnésa – są po prostu rozczulające. Jedenastominutowy Borderlands – który zaczyna się dość pogodnie, bo od piania koguta – to psychodeliczne szaleństwo przywodzące na myśl dokonania Gentle Giant, choć i tu nie zabrakło odniesień do muzyki klasycznej, w tym twórczości Piotra Czajkowskiego. Organowo-symfoniczna miniatura w postaci Requiem okazuje się idealnym wyciszeniem przed grand finale. Singularity, czyli podzielona na sześć części suita, to opus magnum Townsenda – monumentalne, wielonastrojowe dzieło, o którym będzie mówiło się latami. Zaczyna się od akustycznego preludium (Adrift), które potem ulega stopniowemu pobudzeniu (I Am I) oraz rozładowaniu (There Be Monsters). Dalej następuje wyciszenie (Curious Gods), będące w romansie ze space rockiem, sukcesywnie przeobrażające się w industrialną psychodelię (Silicon Scientists). W punkcie kulminacyjnym (Here Comes the Sun!) powraca idylliczny nastrój – podtrzymywany przez wokal Anneke – które z gracją dopełnia gitarowe solo Steve’a Vaia. Potem następuje już tylko cisza tudzież niemy zachwyt.
Jakby komuś było mało, Devin przygotował dla fanów edycję limitowaną Empath, uzupełnioną o drugi dysk. Tests of Manhood – bo tak owa płyta się nazywa – to nie tyle zbiór demówek (jak sugeruje książeczka i sam artysta), co zupełnie nowy materiał obracający się wokół nastroju znanego z podstawki. Nie brakuje więc numerów z pogranicza metalu i muzyki filmowej (The Contratian, King, Gulag), jak również tych nastawionych na przestrzeń i bogate harmonie (This Is Your Life, Total Collapse). Z drugiej strony więcej tu ukłonów w stronę Devlab (2004) czy The Hummer (2006), czyli elektronicznych wojaży Kanadyjczyka z zeszłej dekady. Niektóre z nich zazębiają się z orientalno-metalową otoczką (The Waiting Kind), inne zaś zahaczają bardziej o synthpop (Empath) tudzież industrial (Methuselah). Co więcej na płycie znalazła się również szydera z kryzysu wieku średniego (Middle Age Man, czyli jedyny utwór na płycie bez dopisku „demo”) oraz iście beatlesowa ballada (Summer). Wbrew temu, co myśli Devin, Tests of Manhood w ogóle nie brzmi jak demówka i świetnie radzi sobie jako samodzielny album. To dodatkowe pięćdziesiąt minut muzyki na rozsądnym poziomie i pozycja obowiązkowa dla sympatyków twórczości Townsenda.
Empath – pod kątem struktury, a nie przynależności gatunkowej – przypomina bardziej koncert muzyki poważnej niż metalowy album, dlatego też przy pierwszym kontakcie może okazać się nieprzystępny. Warto jednak poświęcić mu odrobinę więcej czasu. Z każdym kolejnym odsłuchem wizja Kanadyjczyka zaczyna się porządkować, wszelkie inspiracje nabierają sensu, a całość zmienia się w istne doświadczenie. Choć forma odgrywa tu kluczową rolę, a świadomość obcowania z czymś WIELKIM okazuje się dość namacalna, to trudno jest w tym wypadku mówić o przeroście – muzyk w odpowiednich momentach potrafi przebić tę „bańkę”, a instrumentalny przepych rozładowuje dowcipnymi dygresjami (nie tylko w lirykach). Devin nie zgrywa protekcjonalnego geniusza, jest po prostu facetem o ogromnej wrażliwości, którą kierunkuje w stronę muzyki i otaczającej go rzeczywistości. Właśnie tam – po latach doświadczeń, upadków i narkotykowych zjazdów – odnalazł własne sensy, tam też wypracował swoją empatię i właśnie teraz postanowił w pełni przelać ją na album. Szczerze, z rozmachem i – co najważniejsze – skutecznie. Empath to dowód na to, że największe dzieła powstają nie z potrzeby sukcesu, a serca.
Łukasz Jakubiak