Narzędzie marketingu
Trzynaście lat przyszło nam czekać na następcę 10,000 Days. W tym czasie nie tylko Tool stał się kulturowym fenomenem, ale też cała otoczka związana z oczekiwaniem na nowy album – powstawały memy, fanpage’e (How many days without new TOOL album), a wymagania wobec grupy wciąż rosły. Oczywiście samemu zespołowi było to bardzo na rękę – żartowali z fanów, podjudzali ich kolejnymi newsami (zarówno prawdziwymi, jak i wymyślonymi), a cała kampania marketingowa przeniosła się do social mediów. Niepotrzebne były więc żadne zapowiedzi, bowiem cały „hype” nakręcał się sam. Machina ruszyła dopiero po tegorocznym festiwalu Welcome to Rockville, gdzie panowie zaprezentowali dwa nowe utwory – Descending i Invicible. Wtedy było już jasne, że nierozłączny od lat kwartet – Adam Jones (gitara), Maynard James Keenan (wokal), Danny Carey (perkusja), Justin Chancellor (bas) – szykuje się na wielki comeback. I tak Fear Inoculum, piąty album studyjny Tool, trafił na półki sklepowe w ostatni piątek sierpnia – w dopakowanej wersji, zawierającej: płytę CD, 4-calowy ekran, 2-watowy głośnik, 36-stronicową książeczkę, przewód USB oraz kod do pobrania wersji cyfrowej krążka (z trzema dodatkowymi utworami). Grupie nie można odmówić rozmachu, ale czy w tym wypadku atrakcyjność wydania idzie w parze z jakością materiału?
Keenan w swoich tekstach znów afirmuje pochwałę indywidualności – odcina się od podległości i dogmatów, stara się uruchomić u słuchacza myślenie pozapodmiotowe, ukierunkowane na mistyczne doświadczanie oraz patrzenie na rzeczywistość ponad zwykłą empirię. Zdaniem wokalisty jednostka ma szanse wpłynąć na wszechświat i obniżyć próg dekadencyjności, o ile nauczy się kontrolować zwierzęcą naturę. Liryki są więc o wszystkim i o niczym, niby obracają się wokół konkretnej filozofii i uderzają w ezoteryczne tony, ale nie zmierzają do żadnej konkluzji. Po prostu są, podobnie zresztą jak okładka – dość standardowa i minimalistyczna – z której trudno jest cokolwiek odczytać.
Na pewno warto pochwalić produkcję Fear Inoculum, za którą odpowiadają Joe Barresi (miks) oraz Bob Ludwig (mastering), czyli światowa czołówka realizacji dźwięku*. Panowie doskonale odnajdują się w psychodelicznych pejzażach Tool i wyciskają z ich brzmienia, ile się da – partie zostały więc odpowiednio wyeksponowane i dobrze współgrają z przestrzenną strukturą utworów. Słychać tu wyraźny postęp względem 10,000 Days, a trzeba przyznać, że to nie lada osiągnięcie. Ale czy krążek przeciera nowe szlaki w gatunku, jak zrobił to chociażby Lateralus (2001)? W końcu trzynaście lat przerwy to szmat czasu, który mógł poskutkować całkowitą reinwencją ogranych przez grupę konceptów. I tak, płyta ma swoje momenty, ale nawet te lepsze okazują się ostrożne i zachowawcze. Próżno jest więc doszukiwać w Fear Inoculum jakieś post-metalowej rewolucji.
Na pewno warto zwrócić uwagę na Pneumę – chwytliwą od strony melodycznej (Keenan!), niosącą w sobie ogromny ciężar emocjonalny – w której na szczególną uwagę zasługują partie Danny’ego Careya. Całkiem nieźle radzi sobie też Descending, choć o wiele lepiej sprawdziłby się jako piosenka, a nie przeszło 13-minutowy kolos dopełniony przydługą solówką Jonesa. Zamykający podstawową wersję albumu 7empest okazuje się z kolei udaną wizytówką zespołu. To najbardziej gitarowy (stonerowy wręcz) utwór z całej płyty, który nie stroni przy tym od ciekawych zagrywek rytmicznych (mostek z zaakcentowanymi partiami Chancellora przywodzi na myśl Lateralusa). A co zresztą albumu? Pozostałe numery to tak naprawdę zbiór powtarzalnych, rozciągniętych do granic możliwości tematów, przełamywanych od czasu do czasu perkusjonaliami oraz ambientem. Taki jest otwierający Fear Inoculum, który i tak wypada o niebo lepiej od Culling Voices – sennej i schematycznej niby-ballady, zachęcającej bardziej do „przeklikania” niż przeżywania. Jeszcze z Invicible można by było co nieco wyciągnąć (nośne wokale, wyraziste partie basu), ale w takiej formie pozostaje zaledwie nieudolną sklejką wielu motywów, z męczącą gitarową „szarpaniną” na czele. No i jest jeszcze Chocolate Chip Trip, czyli solo Danny’ego Careya rozgrywane wśród tripowych syntezatorów – to naprawdę niezły zapychacz, choć byłoby lepiej, gdyby został na scenie.
Wersja cyfrowa Fear Inoculum może się pochwalić trzema dodatkowymi utworami – dwoma interludiami (Litanie contre la Peur, Legion inoculant) oraz postludium (Mockingbeat). O ile dwa pierwsze to szablonowe ambientowe zjazdy – typowe dla Briana Lustmorda, od lat współpracującego z Tool – o tyle finał to zgrabne połączenie elektro-etnicznej rytmiki z dźwiękami ptaków (stąd też kreatywna gra słów w tytule**).
Premiera nowego albumu Tool okazała się jednym z największych wydarzeń kulturowych tej dekady, które zostało sztucznie napędzone przez media społecznościowe. Ot wzorcowy przykład kontrolowanej promocji – przeciągaj nagrywanie długo wyczekiwanej płyty, rzucaj co jakiś czas jakąś błahą nowinką, obserwuj reakcje, a potem wyskocz z datą wydania, najlepiej z zaskoczenia. Sukces murowany, nawet jeśli jedyną fizyczną wersją albumu będzie zestaw z gadżetami za ponad trzy stówki. I tak też się stało, grupa zarobiła swoje, a przy okazji może się też pochwalić jedną z najlepszych i najbardziej memicznych kampanii marketingowych w historii muzyki metalowej. Niestety tego samego nie można powiedzieć o samej zawartości wydawnictwa. Fear Inoculum trudno nazwać przełomowym albumem, ale na pewno nie jest katastrofą, jak co niektórzy sądzą. To typowy chleb powszedni Toola – chwilami mocno niedopieczony, wciąż oparty na tych samych składnikach – ale wciąż poprawnie przygotowany. I gdyby wyszedł te dwa-trzy lata po premierze 10,000 Days nie podzieliłby aż tak swoich słuchaczy.
Dla jednych nowe dzieło Toola będzie odświeżającym powrotem do znajomych dźwięków, dla drugich z kolei ogromnym rozczarowaniem, wynikającym z wygórowanych oczekiwań. I co najlepsze, akurat w tym wypadku, wszyscy będą mieli rację.
Łukasz Jakubiak
*) W ich dorobku znalazły się albumy m.in. Jimiego Hendriksa, Davida Bowiego, Metalliki oraz Daft Punk (Bob Ludwig); jak również Satyricona, Kyuss oraz Toola właśnie (Joe Barresi).
**) Mockingbird (pol. przedrzeźniacz, gatunek ptaka z rzędu wróblowych) + beat.