Kiedy umilkną głosy podsumowań, gdy ludzie okrzepną styczniem i oswoją się z nowym rokiem, siadam wieczorem w zaciszu domowym i wracam do płyt, które w jakiś szczególny sposób urzekły mnie w minionym roku. Wybierając płyty do odtwarzacza, nie patrzę na to, czy zespół w jakiś szczególny sposób zmienił bieg muzycznej historii, bo po wielu latach oczekiwań nie spodziewam się muzycznej rewolucji na miarę grunge’u, rapu czy black metalu. Wszystko, co miało być zagrane zostało zagrane, co miało być odkryte, zostało odkryte. Starzy artyści przetwarzają swoje pomysły sprzed lat, młodzi czerpią z dokonań starych, próbując z różnym skutkiem przełożyć ich pomysły na współczesny język. Pogodziłem się, że nie będzie już zespołów na miarę The Beatles, Motorhead, Pink Floyd czy Led Zeppelin i nie mam z tym problemu.
Dlatego włączając płyty, nie szukam nowych rozwiązań, ale dźwięków, które poruszają ukryte gdzieś głęboko emocje. I takie kryterium przyświeca mi podczas pisania tych paru słów, gdyż muzyka to emocje. Ponieważ emocji nie wartościuje się, nie będę tworzył kolejnej statystyki i nie napiszę, kto był najlepszy, a kto najgorszy z najlepszych. Nie stworzę też zbiorczej recenzji, bo musiałaby ona zająć kilka stron, czego w dobie kryzysu czytelnictwa, wielu by nie przetrwało. Potraktujcie to jako swoisty powrót do przeszłości (niezbyt odległej, ale jednak).
W 2019 ROKU ZASKOCZYŁA MNIE…
Chelsea Wolfe i jej Birth Of Violent. Artystka niepokorna, która swoimi ciężkimi doom metalowymi dźwiękami utrzymanymi w gotyckim klimacie (zabarwionym industrialnymi motywami) potrafiła niejedną osobę przyprawić o depresję. Tym razem jednak postanowiła zaczerpnąć oddechu i wydała płytę kompletnie odmienną od dwóch ostatnich wydawnictw. Ścianę dźwięku zastąpiły gitary akustyczne, współgrające z rytmicznymi bębnami i tworzącymi przestrzenne tło klawiszami. Choć dalej przez utwory przebija gotycki mrok, to jednak pojawiające się folkowe brzmienia wprowadzają tu łagodność. Jak widać, w prostocie tkwi siła, bo środki wyrazu, jakimi teraz operuje Chelsea nie są złożone, a przygotowane przez nią aranżacje są zabójczo skuteczne. Jedno tylko się nie zmieniło – nadal w kwestii lirycznej jest mrocznie. Czego jednak się spodziewać, skoro tematem jest przemoc i jej narodziny.
Tym, który także mnie zaskoczył, a właściwie który Z(A)SKOCZYŁ MI w muzycznej świadomości jest Devin Townsend. Nie wiem czemu artysta ten przez wiele lat był wypierany przez moją podświadomość. Mało tego premierę płyty Empath, delikatnie mówiąc, olałem i nawet recenzja mojego redakcyjnego kolegi Łukasza Jakubiaka (skądinąd świetna) jakoś mnie nie przekonała, bo miałem w sobie jakiś wewnętrzny opór … do czasu, aż przypadkiem włączyłem tą płytę podczas powrotu z pracy. Nagle zdałem sobie sprawę, że Devin jest nie tyko wyśmienitym wokalistą ale genialnym aranżerem. Empath to concept album, zawierający w sobie multum dźwięków, przeróżnych stylistyk, które łączą się w perfekcyjną całość niczym geometryczna kula. Co ważne, płyta aż kipi pozytywnymi emocjami, co w dzisiejszych czasach jest na wagę złota. Więcej o niej poczytacie w recenzji Łukasza, którą znajdziecie tutaj (i do przeczytania której serdecznie zachęcam), a płyty posłuchajcie, kiedy Wasz umysł będzie otwarty na barwę dźwięków przekraczającą koloryt zawarty w słowie Empath.
Miłą niespodziankę sprawił mi też Olaff Deriglasoff, powołując do życia nowy projekt o nazwie Cyrk Deriglasoffa. W czasach gdy cyrki stały się passe i odchodzą powoli do lamusa, a po kraju jeździ tylko Cyrk Zalewskiego (i nie mam na myśli Krzysztofa Zalewskiego), Olaf postanowił przywołać ducha starych melodii, tworząc wraz z przyjaciółmi projekt, z którego od pierwszej nuty bije pozytywna energia. Żeby było jasne, nie mamy do czynienia z kolejnym Szwagrem Kolaską. To nie wspomnienie starej Pragi, choć w paru momentach odniesienie będzie na miejscu. Gitary, puzon, akordeon, saksofon, helikon, banjo i co tam jeszcze można sobie wyobrazić w rękach muzyków wytworzyły sporo świetnych melodii, które stylistycznie łączą w sobie wspomnianą muzykę cyrkową, zahaczających klimatem o tzw. muzykę podwórkową (nie mylić z chodnikową), rockową, jazzu lat dwudziestych i czego dusza jeszcze zapragnie. Do tego dodać należy zestaw kapitalnych tekstów, pełnych humoru, ironii i dystansu autora do samego siebie (a za utwór Pies mądrości jako były korpo ludzik dałbym Grammy, Oscara i literackiego Nobla w jednym!). Wszystko to sprawia, że na płycie czuć totalny luz i radość z grania. Aż dziwię się, że w głosowaniu na Złotego Bączka na ostatnim Pol’and’Rock-u za swój występ mieli tak mało głosów … ale rozumiem, Majka Jeżowska była w tym roku bez konkurencji.
Mocno zaskoczył mnie Lipali płytą Mosty, rzeki, ludzie. Lipa, który ewidentnie wyszalał się na najnowszej płycie Illusion, zapragnął odetchnąć i nagrał płytę chyba najbardziej spokojną w swojej całej artystycznej działalności. Lekkie gitarowe riffy (no może poza utworem Od Brudu), utrzymane w spokojnym tempie, do tego momentami wręcz popowe brzmienia (jak chociaż by w Kim Jestem?) sprawiają, że utwory płyną leniwie, miło obejmując dźwiękami słuchacza. Wartością dodaną są teksty o światopoglądowych rzekach oraz o mostach dzielących te rzeki, a zarazem łączących ludzi, które to mosty czasem budujemy, a czasem palimy. Zresztą w kwestiach tekstów Lipa jest jak wino, z płyty na płytę coraz lepszy. To zdecydowanie dobry album, która przy pierwszym przesłuchaniu wprawia w osłupienie, ale później wdziera się i pozostaje na długo.
W pozytywnych zaskoczeń zaliczę również Niewiosnę Blindead. Wyczekiwałem na tę płytę z niecierpliwością. Informacyjny szum, do tego news, że funkcję wokalisty objął Nihil dodawały pikanterii całemu zamierzeniu. Trzeba przyznać, że zespół obrał kurs pod prąd. Po wielu płytach, które z biegiem czasu stawały się coraz przyjemniejsze w odbiorze, Blindead postanowił zafundować fanom terapię szokową, nagrywając absolutnie niekomercyjną Niewiosnę. O tym, co sądzę o płycie, znajdziecie w recenzji w tym miejscu. Dodam tylko, że płyta mimo pewnych słabszych momentów z perspektywy czasu broni się i tylko pojawia się jedno pytanie: co dalej z Blindead, który obecnie zawiesił działalność.
JAK ZWYKLE NIE ZAWIEDLI…
NEW MODEL ARMY nagrywając świetny album From Here. Panowie z Bradford po raz kolejny pokazali, że wiek nie gra roli, a staż na scenie nie musi oznaczać powolnej śmierci i odcinania kuponów od popularności. Moją opinię o płycie znajdziecie w recenzji tutaj. Dodam tylko, że miałem przyjemność oglądać ich występ podczas trasy promującej Form Here w Proximie. Przyjemność w tym przypadku jest słowem niedoskonale oddającym moje odczucia po koncercie. Justin Sullivan i spółka pokazali jak powinien wyglądać występ, a widok wokalisty siedzącego na scenie po drugim bisie, z wyrazem twarzy wyrażającym potężne zmęczenie, a zarazem przeogromne szczęście i zadowolenie, powinno być dla wielu młodych „gwiazd” symbolem zaangażowania w to, co się robi w muzyce.
Solidnie i zgodnie z oczekiwaniami zaprezentowali się panowie z Rival Sons nagrywając płytę Feral Roots, która może nie jest tak wybitna jak Great Western Valkyrie (2014) i Hollow Bones (2016), ale pokazującą, że zespół nie chce spoczywać na laurach i szuka nowych muzycznych dróg. Widać na niej poszukiwanie kompromisu między poprzednimi płytami (co ma odzwierciedlenie w pierwszych trzech kompozycjach), a szukaniem ścieżek, które co prawda nadal są retro (czyli echem przeszłości), ale zarazem czymś nowym w twórczości Rival Sons. Więcej o płycie chętni mogą przeczytać w recenzji, która znajduje się tutaj.
Nie zawiódł również Leprous. Płytą Pitfalls udowodnił, że należy do ścisłej czołówki progmetalowych zespołów. Co prawda ich najnowsze dzieło jest najbardziej różnorodne w całej dyskografii i trudne do sklasyfikowania, ale zawiera w sobie tyle emocji, że mógłby nimi obdzielić kilka jeszcze wydawnictw. O płycie można pisać wiele, ale Łukasz zrobił to zdecydowanie najlepiej, dlatego parę słów o niej znajdziecie tutaj.
2019 ROCK TO TAKŻE UDANE POWROTY …
… do których zaliczyć można najnowsze wydawnictwo Romka Kostrzewskiego & Kat – „Popiór”. Trzeba przyznać, że Romek za bardzo nas nie rozpieszczał płytami. Ostatnie lata wypełniały mu koncerty i wyścigi z Piotrem Luczykiem w konkursie, kto jest bardziej Katem w Kacie. Tak też obaj wydali płyty akustyczne, Romek dorzucił ponowne nagranie płyty „666” tyle, że dla fanów złaknionych nowych dźwięków nie wnosiło to nic nowego. W końcu Roman Kostrzewski & Kat wydał płytę, wprowadzając w ekstazę rzeszę ludzi złaknionych nowych dźwięków. Jeśli chodzi o szczegóły Romek postawił komponowanie muzyki instrumentalistom, a sam zajął się kwestią wokalną i tekstową. Efekt trzeba przyznać znakomity. Płyta zdecydowanie nawiązuje do najlepszych płyt Kata, ale przede wszystkim wnosi coś nowego do twórczości Romka. Trzeba przyznać, że udało się uchwycić nie tylko wściekłość i ogień, ale przede wszystkim perfekcyjność aranżacyjną lat minionych, które zostały wzbogacone o ciężkie brzmienia. Wszystko pięknie wygląda …poza ceną, która wydaje się być ustalana na zasadzie: nasi fani są już dojrzali, pewno mają stabilną sytuację finansową więc będą wstanie zapłacić abstrakcją cenę aby mieć coś nowego od Romka. Cóż, tłumaczenie rosnącymi kosztami życia dokumentowanymi zdjęciem kosza z zakupami Jacka Hiro w kontekście cen, jakie za płyty życzą sobie choćby Lipali czy Acid Drinkers, wygląda słabo.
Nie rozczarował także nowy Rammstein. Jak przystało na Niemców, precyzyjni do bólu, świetnie brzmiący, dokonują istnego blitzkriegu, przechodząc po słuchaczu niczym dywizja pancerna. Muzycznie nie dokonali rewolucji, ale na płycie słychać, że jest energia i mimo dochodzących różnych informacji, jakoby proces tworzenia nie był taki lekki, że panowie ze sobą już nie współpracują jak kiedyś i nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze coś nagrają, to na płycie kompletnie tego nie słychać. Do tego należy dodać genialne teksty Lindemanna, który jak zwykle w sposób bezpośredni dokonuje analizy społeczeństwa (wyjątek stanowi jeden z najlepszych tekstów do utworu „Radio” nawiązujący do magii radia i siły jego oddziaływania w czasach działalności Radia Wolna Europa). Jak dla mnie płytę tą można uznać za jedną z najlepszych w dorobku zespołu, stawiając ją obok genialnego „Reise, Reise”.
Jedenaście lat przyszło też czekać na ponowne spotkanie Jacka White’a z Brendanem Bensonem. Owocem tego spotkania jest płyta The Racounters Help me stranger. Dzieło kompletne, wypchane po brzegi rockiem, bluesem, psychodelicznymi riffami, funkowymi rytmami. Wszystko opakowane w gitarowe riffy, w których nowoczesne brzmienie łączy się z oldschoolowym graniem. Czasem w utworach słychać więcej White’a, momentami odnajdujemy elementy charakterystyczne dla Bensona, ale wszystko podane jest w idealnych proporcjach, perfekcyjnie wyważone i doprawione niczym danie w restauracji z trzema gwiazdkami Michelin. Dwanaście kompozycji potrafi zagubić słuchacza w czasoprzestrzeni, sprawiając, że czas umyka niepostrzeżenie przy melodiach, na długo zapadających w pamięć. Mam nadzieję, że na kolejną płytę nie przyjdzie nam czekać kolejną dekadę.
JESZCZE PARĘ SŁÓW O DEBIUTACH
Na ten debiut czekałem bardzo długo. No Logo to zespół składający się ludzi, którzy na scenie muzycznej zapisali się niejedną dobrą nutą, ale grając razem przez dwanaście lat nie potrafili wydać długograja. Koncertowali, nagrywali klipy, mamili nadzieją na rychłe wydanie płyty (między innymi Adi zapewniał mnie o tym sześć lat temu podczas audycji Dobrze Rockują), ale nic z tego nie wychodziło. W końcu udało się ziścić założenia w 2019 roku i tak po wielu latach ukazała się płyta Wilki kochają kwiaty. No Logo to zespół stanowiący wulkan energii, który muzycznie balansuje między rockiem, reggae, funky, ale nie brakuje tu też elementów disco czy hip hopu. Panowie podjęli się dość karkołomnego wyzwania i dokonując selekcji utworów z całego dwunastoletniego dorobku artystycznego, wybrali dwanaście utworów różnych stylistycznie, dlatego ciężko wybrać ten jeden, który stałby się reprezentantem oddającym ich muzyczny styl. Udało im się jednak muzycznie pokazać, czym jest No Logo, a płyta często wraca do mojego odtwarzacza … ale i tak im nie wybaczę, że zabrakło na niej Łechtomobilu 😉
Odkryciem dla mnie jest również duet Kwiat Jabłoni i ich płyta Niemożliwe. Rodzeństwo Kasia i Jacek Sienkiewicz (zbieżność nazwiska i genów z Kubą Sienkiewiczem nieprzypadkowa) nagrało niezwykle lekką i przyjemną płytę utrzymaną w klimacie folkowo-popowym. Nie ograniczają się jednak tylko do tej stylistyki. Prawdę mówiąc, próba ich zaszufladkowania byłaby krzywdząca. Ewidentnie czuć na płycie, że muzyka powstała z potrzeby serca i samej radości grania. Tu nie ma kalkulacji, próby stworzenia produktu nastawionego na komercyjny sukces. Wszystkie dźwięki się zgadzają, a wokalne partie unoszą młodzieńczą radością. Masz zły dzień, włącz Kwiat Jabłoni i ciesz się muzyką.
NA KONIEC O KONCERTACH… A WŁAŚCIWIE O JEDNYM FESTIWALU…
Pol’and’Rock to festiwal wyjątkowy. Stał się miejscem, w którym ludzie czują się wolni i darzą się wzajemnym szacunkiem. W wyjątkowo skrajnie podzielonym społeczeństwie stał się oazą, w której można poczuć radość z obcowania z drugim człowiekiem. Byłem wielokrotnie uczestnikiem tego festiwalu (pod starą nazwą), raz nawet jako pracownik i wiem, że Pol’and’Rock to nie tylko kapitalna atmosfera stworzona przez uczestników spędzających czas przy dźwiękach najlepszej muzyki, ale także ciężka praca rzeszy ludzi, mocno zaangażowanych w ideę festiwalu (w dużej części wolontariuszy), sprawiających, że można te parę dni spędzić nie tylko w atmosferze pokoju ale także bezpiecznie i spokojnie. Dlatego przyglądam się corocznym płytom dokumentującym to wydarzenie, a w roku 2019 urzekły mnie – na swój sposób – płyty będące zapisem koncertu dwóch zespołów.
O płycie nagranej przez Kwiat Jabłoni wspominałem parę akapitów wyżej. Powiem tylko, że magia muzyki przełożyła się na magię koncertu. To, jak publiczność reagowała na twórczość młodych artystów, było absolutnie w innym wymiarze. Oni żyli tymi dźwiękami, chłonęli melodie i śpiewali razem z artystami, którzy mają tak niewielki dorobek artystyczny udokumentowany w postaci jednej płyty, a zarazem tak potężny ładunek emocjonalny w niej zawarty. Ich nie tylko przyjemnie się słuchało, ale także przyjemnie oglądało, bo wprawdzie nie stworzyli jakiegoś specjalnego scenicznego show, a jednak spokój i radość z grania udzielały się każdemu. Oby ta młodzieńcza niewinność artystów trwała jak najdłużej.
Na przeciwległym biegunie znajduje się koncert Łydki Grubasa. To zupełnie inny rodzaj emocji. Zespół, który bawi się konwencją, czerpiąc garściami z różnych stylów muzycznych, warstwę liryczną traktuje z lekkością, pisząc o otaczającej nas rzeczywistości z przymrużeniem oka (często bardzo mocnym przymrużeniem). Tak wiem, zaraz pojawią się argumenty, że zespół jedzie po bandzie, często przekraczając granice dobrego smaku. Fakt, zdarza im się to, ale czy tak naprawdę wszystko musi być śmiertelnie poważne i zaangażowane po jakieś stronie? Niestety przez podziały, które pojawiły się jakiś czas temu w naszym społeczeństwie, przestaliśmy się uśmiechać i zatraciliśmy jako zbiorowość zdolność wymiany argumentów, sprowadzając ją do zwykłej pyskówki. Dlatego fajnie jest, że są zespoły, które odrywają nas od tej szarzyzny, a w przypadku Łydki Grubasa, kiedy zagłębimy się w teksty znajdziemy w nich drugie dno i pozytywny przekaz (jak np. w utworze Rapapara poświęconym akceptacji drugiego człowieka takim jaki jest, z jego zaletami i wadami). Sam koncert jest zapisem idealnie oddającym atmosferę radości i zabawy, jaka panuje podczas festiwalu. Muzycznie zaś mamy wszystko, czego potrzeba. Trochę rocka, trochę reggae, zabrzmi też ciężki metal (z gościnnym udziałem Rasty z Decapitated) i są też dźwięki rodem ze strażackiej remizy. Wszystko jednak podane w sposób przystępny dla słuchacza, który nie tylko jest strawny, ale również wprowadzi w dobry nastrój.
Jakie płyty (lub ep-ki) z roku 2019 mogę jeszcze polecić? Lista jest dłuższa, wszystkich nie opiszę, za to niektóre wymienię poniżej:
- Tides From Nebula From Voodoo To Zen,
- Bokassa Crimson Rides,
- Zygmunt Staszczyk Syn Miasta,
- Opeth In Cauda Venenum,
- Pidżama Porno Sprzedawca Jutra,
- Acdi Drnkers Ladies and Gentlemen on Acid,
- Riverside Acustic Session (ep),
- Sodom Out of the Frontline Trench (ep),
- Running Wild Crossing the Blades,
- Phil Cambell Old Lions Still Roar.
Radosław Szatkowski