Ostatni testament (?)
Minęły cztery lata od wydania zaskakująco odświeżającej Tiary i chyba nikt nie spodziewał się w tym roku nowego wydawnictwa spod szyldu Seventh Wonder. Prędzej Kamelotu, bowiem Tommy Karevik już od dekady zajmuje tam miejsce za mikrofonem*. Niemiej jednak pandemia zweryfikowała priorytety wielu artystów, w tym naszego frontmana. The Testament powstawał dokładnie cztery lata, był dopieszczany w czasie globalnego lockdownu, aż wreszcie, dzięki błogosławieństwu Frontiers Records, poleciał w eter. Pierwsze single nie zwiastowały jakiejś większej zmiany w ich stylu, nie były też jakoś szczególnie porywające, więc aura wokół płyty była raczej… przygaśnięta.
Materiały promocyjne sugerowały, że nowa propozycja Szwedów nie będzie kolejnym w ich dorobku albumem koncepcyjnym. Tyle że, śledząc teksty, panowie ewidentnie nie odnajdują sie w miniaturach. The Testament to literacki rozgardiasz, lawirujący między wierszoklectwem a napuszoną egzaltacją, starający się wzbudzić w słuchaczu wrażenie udawanej epickości. Mamy więc utraconą miłość, pielęgnację żalu, zdradę oraz quasi-dystopię, ale tak po prawdzie – poza rozpoczynającym Warriors – nie ma w tych historiach żadnego polotu czy logicznej narracji. Ot zwykły festiwal wyświechtanych motywów. Aż dziw bierze, że spod ich pióra wyszedł m.in. wyśmienity Mercy Falls (2008).
O dziwo pierwszy kontakt z The Testament nie jest jakiś najgorszy. Wspomniane single – Warriors i The Light – miewają przebłyski. Szczególnie warto pochwalić sekcję rytmiczną w postaciach Andreasa Blomqvista (bas) oraz Stefana Norgrena (perkusja), jak również czułe wokale Karevika. Problemy zaczynają się chwilę później. I Carry the Blame to wyrobniczy snuj z podprowadzonymi z Tiary melodiami (warto zwrócić uwagę na refren); z kolei Reflections to jeden z najbardziej leniwych instrumentali w historii – sklejony z utartych tematów, bałaganiarski, bez pomysłu (choć przewijają się tu niegłupie patenty klawiszowe Andreasa Söderina). W The Red River oraz Invincible słychać za to tendencję Johana Liefvendahla do ucinania dobrych riffów na rzecz lukrowanych form, w których nawet sam Karevik nie umie się odnaleźć. Podobnie zresztą jest na Mindkillerze, ale ten o dziwo potrafi zaskoczyć a to orientalizmami, a to świetnymi partiami solowymi. Drugim umiarkowanie udanym strzałem okazuje się, najdłuższy na płycie, Under a Clear Blue Sky. Przestrzenny, ze świetnym refrenem, zwieńczony imponującymi popisami każdego z instrumentalistów – to zaskakująco dobry utwór. Płytę wieńczy napuszona, niby-symfoniczna Elegy. Ale nawet, jeśli panowie chcą w tym numerze wydobyć ze słuchacza jakieś emocje, to raczej bezskutecznie, bo jego uwaga rozproszyła się mniej więcej w połowie krążka.
The Testament gdzieś tam spełnia wymogi klasycznego power-progmetalowego wydawnictwa. Ciesząca oko oprawa graficzna, wzorcowa produkcja, forma muzyków również bez zarzutu – ale niestety to tylko pozory. Szwedzi popełnili album nużący, oparty na reakcyjnych melodiach, nie wprowadzający żadnej świeżości do ich twórczości. Po grupie, która ma na koncie takie dzieła jak The Great Escape (2010) czy wspomniany już Mercy Falls, oczekuje się czegoś więcej niż leniwego odtwórstwa. Co prawda odpowiednio wyszlifowanego, ale wciąż odtwórstwa. Trudno tu nawet mówić o rzemieślniczej robocie, bo nawet te bardziej udane utwory mają wyłącznie momenty, do których można wracać. Tylko po co?
Seventh Wonder zaliczył swoją pierwszą pełnowymiarową porażkę. Miejmy nadzieję, że szybko się po niej otrząsną i The Testament nie będzie ich ostatecznym świadectwem.
Łukasz Jakubiak
*) Swoją drogą nowy album Kamelotu również jest już w produkcji.