Odegrane, odśpiewane, odhaczone
W poprzedniej recenzji mogliście przeczytać o nowo zawiązanym projekcie członków Fates Warning, A-Z (Alder/Zonder), ale nie jest on jedynym stworzonym po fragmentacji legendarnej grupy. W końcu współtworzyli ją wybitni muzycy, z autonomiczną osobowością i wrażliwością. Założycielami Kings of Mercia są Jim Matheos (gitarzysta i założyciel Fatesów) oraz Steve Overland (wokalista FM) – duet dość nieszablonowy, łączący w jedno dwa, zupełnie różne, temperamenty. Panowie na swoim debiucie zestawiają metalowe riffy z melodyjną oprawą i co by nie mówić jest w tym jakiś pomysł. Szczególnie, że sekcję rytmiczną wsparli Joey Vera (basista Fates Warning) oraz Simon Phillips (ex-bębniarz Toto), czyli nazwiska bardzo uznane w muzycznym światku. Warto przy tym wspomnieć, że premierowe wydawnictwo Kings of Mercia, tak samo jak A-Z, ukazało się pod batutą Metal Blade Records. Ale czy okazało się lepsze od poprzednika?
Zerkając na okładkę Simona Warda można śmiało stwierdzić, że grupa stara się nam ukazać współczesną kondycję ludzkości. Z pozbawionego głowy pomnika tlą się płomienie, w oddali zaś rysuje się skąpana w ogniu elektrownia – jest w tej wizji coś apokaliptycznego. Niestety Overland porusza się po wyświechtanych tematach – szeroko pojętego człowieczeństwa, kapitalizmu, moralności tudzież postępującej apatii – dorzucając do tego całą garść truizmów i łzawych frazesów. Liryki nieudolnie starają się uchwycić zeitgeist, przy okazji oprawiając go w piosenkową – softrockową – formę.
To, za co warto pochwalić Kings of Mercia, to zdecydowanie realizacja. Materiał wziął pod swoją pieczę Jacob Hansen (Evergrey, Epica), nadając mu odpowiedniej żywotności i selektywności. Nie będzie przesadą w stwierdzeniu, że pod kątem produkcji blisko mu do rewelacyjnego Theories of Flight Fates Warning. Dlatego też zdecydowanie najdynamiczniej wypadają numery, którym przewodzą riffy Matheosa, czyli Wrecking Ball, Set the World on Fire, Nowhere Man oraz najbardziej metalowy Your Life. Niekiedy trafi się też ujmująca, przestrzenna balladka (półakustyczne Too Far Gone oraz Everyday Angels), które to pozwalają wybrzmieć partiom basu Joeya Very. Reszta natomiast…
…to nic innego jak odtwórczy hard rock w stylu muzyki naszych ojców i wujków. Gdzieś tam może się podobać nośny Humankind, ale taki chociażby Sweet Revenge czy Liberate Me to już klasyczne zachłyśniecie się wintydżem i ejtisami. Istne apogeum retro-nastrojów usłyszymy na przynudzającym Is it Right?. W odbiorze wydawnictw nie pomaga też Overland, który może i jest w dobrej formie, ale w jego głosie nie czuć żadnej ekspresji – co najwyżej wysiłkowe odśpiewanie partii. Największym zawodem okazuje się natomiast Simon Phillips – na co dzień absolutny tytan rytmu – który nagrał swoje sekcje bez najmniejszej inwencji, jakby pod tanie zlecenie.
A-Z wygrywa z Kings of Mercia na jednym, ale niezwykle kluczowym obszarze. Zonder i Alder, pomimo paru ładnych lat na karku, napisali materiał dziarski, zagrany z polotem, gdzie klasyczne formy rocka są jedynie tworzywem pod autorski projekt. Matheos i Overland poszli z kolei w tata metal, co prawda z kilkoma dobrymi riffami i solówkami, ale wciąż wyrwany z innej epoki. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby między muzykami była jakaś chemia, a sam projekt nie był podyktowany ideą powrotu do korzeni. Chociaż w tym wypadku mowa tu bardziej o wrośnięciu w nie i napawaniu się swoim spróchniałym majestatem. Koniec końców Kings of Mercia nie jest złym wydawnictwem, co najwyżej rozczarowującym i do bólu przeciętnym, do jednorazowego odhaczenia. Jeśli natomiast zaliczacie się do wiernych sympatyków hard rocka w stylu Extreme czy Mr. Big możecie dodać jedno oczko do oceny.
Łukasz Jakubiak