Nikt nie jest doskonały*
… a ja wciąż jestem w szoku. W podobny sposób rozpoczynała się moja pierwsza relacja z koncertu opublikowana kilka lat temu [mowa o tekście nt. występu Joe Bonamassy, który można przeczytać tutaj – przyp. red.]. Niezwykle rzadko mam okazję powtarzać to stwierdzenie, mimo że od tamtego czasu widziałem na żywo wielu wykonawców, począwszy od debiutantów, poprzez względnie znanych, a skończywszy na tzw. legendarnych. Do tych ostatnich można zaliczyć zespół, który kilka dni temu zagrał w łódzkiej Atlas Arenie.
Nie można przecież inaczej traktować zespołu Deep Purple, który niegdyś został powszechnie uznany za pionierów gatunku hard’n’heavy i do dziś sprzedał już grubo ponad 100 milionów płyt, choć przez 39 lat działalności [odliczając przerwę na przełomie lat 70-tych i 80-tych – przyp. aut.] wydał jedynie 19 albumów studyjnych. Brytyjczycy zadebiutowali na przysłowiowej scenie blisko pół wieku temu. Co prawda jedynym muzykiem, który grał we wszystkich wcieleniach zespołu jest perkusista Ian Paice, ale obecni w Łodzi Gillan i Glover pojawili się w Deep Purple raptem rok później. To właśnie jedna z przyczyn wspomnianego szoku, poza tym miałem okazję obserwować początek koncertu z fosy dla fotografów. I cóż stamtąd widziałem? Średnia wieku muzyków wynosi dokładnie 67 lat, a podczas występu nic nie wskazywało, żeby nobliwi panowie, którzy tego wieczora wyszli na scenę, wybierali się na emeryturę… Owszem, niespecjalnie przypominali szalone gwiazdy rocka, ale czyż mogło to mieć jakieś znaczenie, skoro licznie zgromadzona publiczność czekała niecierpliwie, aby usłyszeć doskonale znaną muzykę, która za chwilę wypełniła jedną z najlepszych koncertowych hal w Polsce. Wydaje się, że zarówno wieloletni fani zespołu, jak i ich dzieci, a możliwe, że nawet ich wnuki (stwierdzenie, że przekrój wiekowy widzów to przedział od kilku do sześćdziesięciu-siedemdziesięciu lat nie będzie przesadą), wyszli w większości z Atlas Areny dość usatysfakcjonowani. Fakt, zabrakło kilku utworów, których można było oczekiwać (np. Highway Star, Perfect Strangers czy też Fireball, bo na Child In Time mogli liczyć tylko najwięksi optymiści), na początku koncertu instrumentaliści nieco zagłuszyli Iana Gillana, któremu na dodatek głos z czasem zaczął się nieco łamać, a kolorowe geometryczne wizualizacje wyświetlane na ekranie usytuowanym z tyłu sceny niezbyt pasowały do tego, co rozbrzmiewało z dziesiątek głośników. Ale za chwilę już nikt o tym nie będzie pamiętał, natomiast pozostaną wspomnienia wirtuozerskiej gry na gitarze Steve’a Morse’a, niesamowitej solówki Paice’a zagranej w całkowitej ciemności świecącymi pałeczkami, nieustannie roześmianego Rogera Glovera wędrującego ze swoim basem niemal po całej scenie czy też absolutnie fenomenalnej rockowej wiązanki urywków utworów muzyki poważnej wykonanej przez Dona Aireya, który w swój zestaw tradycyjnie wplótł Mazurka Dąbrowskiego…
Postawiłbym tezę, że koncert składał się właściwie z trzech części. Najpierw publiczność została wprowadzona w odpowiedni nastrój mocnym otwarciem, na które złożyły się m.in. niegrane dawno Demon’s Eye, przebojowe Strange Kind Of Woman czy singlowy Vincent Price (aż szkoda, że nie zilustrowany na telebimie świetnym videoclipem promującym ostatnią płytę). W części środkowej solidne, ale nie tak przebojowe, choć wcale nie mniej wartościowe piosenki (przede wszystkim z płyt wydanych w XXI wieku – Bananas, Rapture Of The Deep i aż cztery z Now What?!) przeplatały się z prezentacją solowych umiejętności instrumentalistów. Rockowo-klasyczny medley brawurowo zagrany na klawiszach przez Aireya stanowił satysfakcjonujące przejście do bardzo ekspresyjnego zakończenia z kulminacją w postaci utworów z albumu Machine Head. Zasadniczą część koncertu zakończył kultowy Dym na wodzie, w którym rozemocjonowana publiczność gorąco wspomogła Gillana chóralnym śpiewem, a wcześniej pojawił się zwyczajowo rozbudowywany instrumentalnie Space Truckin’, poprzedzony The Battle Rages On, który tym razem zastąpił tak bardzo oczekiwany przez starszych fanów Perfect Strangers. Na bis zabrzmiały jedyny w setliście cover, a zarazem jedyny reprezentant debiutanckiej płyty czyli przebojowy Hush, znów nucony przez fanów, oraz Black Night od kilkunastu lat tradycyjnie kończący koncert Purpurowych.
A zatem: wciąż jestem w szoku, bo Deep Purple zaskakująco mocno cieszą się koncertowaniem, choć przecież łódzki występ nie inaugurował całkiem nowej trasy, a był jedynie powrotem na scenę po sierpniowym amerykańskim tournée i udziale w kilku europejskich festiwalach. Muzycy znów znakomicie ze sobą współpracują, co dało się zauważyć, choćby gdy najmłodsi stażem Morse i Airey elegancko umożliwiali Gillanowi znikanie ze sceny dla złapania oddechu, czy obserwując kapitalne współdziałanie sekcji rytmicznej, która parła do przodu niczym tuwimowska lokomotywa, rozpędzając się z minuty na minutę. Ale to akurat nic dziwnego, skoro współpraca Paice’a i Glovera trwa już nieprzerwanie od 31 lat (nie licząc 4 lat z początku działalności grupy). Widać, że chemia nadal jest obecna w kapeli, a z niedawno opublikowanych wywiadów Steve’a Morse’a i Rogera Glovera wynika, że Deep Purple wkrótce wejdą do studia, by wraz z producentem Bobem Ezrinem zabrać się do pracy nad albumem, na którym znajdą się być może dwa nowe utwory, które mieliśmy okazję usłyszeć w Łodzi (Got My Hip Boots On oraz niezatytułowany instrumentalny). Pozostaje tylko cierpliwie czekać i mieć nadzieję, że pionierzy gatunku co najmniej utrzymają rosnącą formę twórczą, co można zauważyć, przesłuchując kolejno wcześniej wspomniane płyty wydane w 2003, 2005 i 2013 roku.
Marek J. Śmietański
Setlista: Mars, the Bringer of War (utwór Gustawa Holsta jako intro) / Après Vous / Demon’s Eye / Hard Lovin’ Man / Strange Kind of Woman / Vincent Price / nowy instrumentalny (z solo Steve’a Morse’a) / Uncommon Man / The Well-Dressed Guitar / The Mule (z solo Iana Paice’a) / Got My Hip Boots On (nowy) / Silver Tongue / Hell To Pay / solowa wiązanka Dona Aireya / The Battle Rages On / Space Truckin’ / Smoke on the Water / Hush (cover Joe Southa) / solo Rogera Glovera / Black Night
*) Polski tytuł koncertowej płyty Deep Purple nagranej w klasycznym składzie podczas trasy The House Of The Blue Light, wydany w 1988 roku. Tekst ten kieruję do wszystkich tych, którzy w trakcie koncertu bądź później narzekali…
PS. Podziękowania dla firmy Metal Mind Productions za przyznanie akredytacji foto.