Miniony rok nie zapisze się raczej na kartach historii muzyki rozrywkowej. W tym okresie rzadko kto odważył się wyjść poza strefę komfortu – dominowały więc wydawnictwa dość generyczne, które albo powielały ograne motywy i schematy, albo opierały się na przebrzmiałej formule. To ostatnie szczególnie dało się zauważyć na naszej rodzimej scenie. Kiedy na świecie od kilku lat szuka się alternacji i eksperymentuje się z różnymi gatunkami, polscy muzycy dalej wałkują retro-rocka i lata osiemdziesiąte. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby faktycznie starali się wyjść poza wspomnianą już strefę komfortu. O niektórych wyjątkach będzie można przeczytać w tym zestawieniu. Na szczęście z tej skromnej gromadki zdołałem wyłonić kilka naprawdę świetnych wydawnictw – jedne podziałały mi na emocje, drugie zachwyciły formą, inne zaś okazały się udanymi powrotami do niedalekiej przeszłości. Zanim jednak zaprezentowana zostanie szczęśliwa dziesiątka, wypada wymienić wyróżnionych. Może im się nie udało, ale zapewniam, że warto poświęcić im odrobinę czasu.
Poprzednie podsumowanie:
Hiperprzestrzenne nominacje 2017 wg Geralta
WYRÓŻNIENI:
Amorphis – Queen of Time;
A Perfect Circle – Eat the Elephant;
Auri – Auri;
Between the Buried & Me – Automata II;
Divine Ascension – The Uncovering;
Ghost – Prequelle;
Harakiri for the Sky – Arson;
Judas Priest – Firepower;
Nonamen – Interior’s Weather;
Subsignal – La Muerta;
The Pineapple Thief – Dissolution.
Miejsce honorowe:
Fates Warning – Live Over Europe
Co niektórych może zmęczyć fakt, że w każdym moim rankingu przewija się jakieś wydawnictwo Fates Warning. Nic na to nie poradzę, że niemal każda ich produkcja zasługuje na wzmiankę – a ta w szczególności. Z pełnym przekonaniem można stwierdzić, że to jeden z najlepszych albumów koncertowych trwającej dekady.
(…) „Live Over Europe” wyprodukowali magicy ze szwedzkiego studia Fascination Street – Jens Bogren oraz Tony Lindgren – i po raz kolejny okazali się niezawodni. Album nie jest zanadto „wypolerowany”, dzięki czemu zachował koncertowy charakter, i co więcej – za pośrednictwem bardzo prostego zabiegu – zyskał klarowne brzmienie. Realizatorzy na każdym z ośmiu rejestrowanych koncertów nagrywali tylko jedną, wybraną przez siebie, ścieżkę instrumentów (lub wokali) i po zakończeniu trasy zmiksowali zebrany materiał w studio. Rozwiązanie równie ciekawe, co kontrowersyjne, ale leżało ono w intencji zespołu. Nowe wydawnictwo Fates Warning sprawdza się zarówno jako album koncertowy, doskonale oddający atmosferę ich występów, jak również kompilacja składająca się z najbardziej popularnych i cenionych utworów grupy. „Live Over Europe” to pozycja dopracowana i spełniona, którą wypada postawić na półce tuż obok (…) „Still Life”. Może nawet w pobliżu „Live After Death” Iron Maiden.
Na zakończenie dodam jeszcze, że o to miejsce walczyły również: Ayreon Universe: Best of Ayreon, Opeth – Garden of the Titans: Live at Red Rocks Amphitheatre oraz Haken – L-1VE.
10. Ostura – The Room
The Room wbrew pozorom nie jest rock operą inspirowaną antydziełem Tommy’ego Wiseau, a drugim krążkiem Ostury, libańskiej grupy wykonującej muzykę z pogranicza symphonic i prog metalu. Idąc za przykładem projektu Ayreon, formacja zaprosiła do współpracy plejadę znanych artystów, wśród których warto wymienić m.in. Thomasa Langa (stOrk), Marca Sfogliego (James LaBrie), Michaela Millsa (Toehider), Jensa Bogrena (realizatora Opeth, Arch Enemy, tudzież Katatonii), jak również samego Arjena Lucassena. Z kolei za oprawę symfoniczną odpowiedzialne były dwa podmioty: praska orkiestra symfoniczna oraz libański zespół muzyki filmowej. Sam materiał brzmi zawodowo – nie brakuje tu imponujących partii solowych; riffów, których nie powstydziłby się Michael Romeo; oraz orientalnych wtrąceń – a całość została zamknięta w nośnym lirycznym koncepcie (mówiącym o kondycji świata oraz walce z wewnętrznym złem). Nowe wydawnictwo Ostury odcięło się też od swojego powermetalowego debiutu (Ashes of the Reborn, 2012) i obecnie jest dobrą alternatywą dla miłośników twórczości Ayreon.
09. Ihsahn – Ámr
Prawie trzydzieści lat na scenie, siedem albumów solowych na koncie, a Ihsahn wciąż nie zwalnia tempa. Co więcej, dalej jest w stanie zaskoczyć swoich najwierniejszych fanów. Ámr to z jednej strony powrót do muzycznych korzeni Norwega (m.in. złotych czasów Emperor), z drugiej zaś ukłon w stronę nowocześniejszych form metalu. To jak dotąd najbardziej progresywny materiał w jego dyskografii – pełen zmian tempa i tonacji, jak również głośnych syntezatorów – ale wciąż unikający nachalnej kombinatoryki. Nie jest też tak eklektyczny jak Arktis. (2016), ale w tym wypadku trudno uznać to za wadę. Tym razem Ihsahn postawił na bardziej skondensowaną, gatunkowo spójną wizję. Materiał, choć krótki, trzyma się więc odgórnie ustalonego schematu – zręcznie lawiruje na granicy blackmetalowej agresji i subtelnego prog rocka (chwilami może odrobinę zbyt przesłodzonego), a całość została oparta na solidnej konstrukcji. To album lepszy od Arktis., ale wciąż daleko mu do Das Seelenbrechen (2013) – mojego numeru jeden w dyskografii Norwega.
08. Ols – Mszarna
Teraz Polska! Pierwszym rodzimym akcentem w tym zestawieniu okazała się Mszarna, czyli drugi album Anny Marii Oskierko kryjącej się pod pseudonimem Ols. Artystka została obdarzona wyjątkowym talentem do budowania harmonii – zręcznie operuje swoim głosem, tworzy finezyjne melodie, wykorzystuje instrumenty starych kultur – a jej najnowsze dzieło wyróżnia się na tle innych folkowych wydawnictw na naszej scenie. Materiał okazał się bardzo sensytywny – działający na zmysły, pełen szczerości, a zarazem niesilący się na zawiłe metafory czy alegorie. To muzyka wręcz wyjęta ze słowiańskiego lasu, która w tekstach nosi znamiona poezji romantycznej – pełnej tęsknoty za minionym, afirmującej pradawne rytuały i obyczaje, jak również życie w harmonii z naturą. Choć Ols na swojej płycie odnosi się głównie do tradycji i korzeni gatunku, to nie stroni też od współczesnych form, w tym ambientu, atmosferycznego blacku czy neofolku. Mszarna to bardzo wartościowe dzieło – nie tylko dla intelektu, ale też (a nawet przede wszystkim) dla ducha.
07. TesseracT – Sonder
Dość treściwy Sonder bije na głowę przeładowany Polaris sprzed trzech lat, z którego wyniosłem co najwyżej dwie udane kompozycje. Czasami wstrzemięźliwość popłaca, o czym przekonali się w zeszłym roku muzycy z TesseracT.
(…) TesseracT wydał najbardziej treściwy krążek w swojej twórczości, co nie znaczy, że mniej angażujący od poprzedników. Brytyjczykom nie można odmówić erudycji oraz muzycznej dyscypliny, co w tym gatunku bywa rzadkością. Wśród grup wykonujących nowe formy prog metalu, to właśnie oni przywiązują największą uwagę do melodii i na tej płaszczyźnie może z nimi konkurować wyłącznie Skyharbor (…), ewentualnie nasz rodzimy Disperse. „Sonder” nie postawił w tym roku zbyt wysokiej poprzeczki dla konkurencji, jednakże wciąż jest wydawnictwem bardzo dobrym. Krótkim, zwięzłym i, co najważniejsze, skrupulatnym.
06. Redemption – Long Nigtht’s Journey into Day
Ogłoszenie prac nad nowym albumem Redemption niosły ze sobą niemałe obawy, które związane były z dość kontrowersyjną zmianą na stanowisku wokalisty. Raya Aldera miał zastąpić Tom Englund z Evergrey, co nie do końca spodobało się sympatykom formacji. Na szczęście było to tylko czcze marudzenie.
(…) Panowie z Redemption nie nagrali tak dobrego materiału od czasu „Snowfall on Judgement Day”. Englund nie zmienił osobowości zespołu – nią od zawsze był Nick van Dyk – ale wprowadził za to odrobinę więcej werwy do ich muzyki. Tom godnie kontynuuje pracę Raya – ma zupełnie inny temperament, ale potrafi być równie autentyczny i uczuciowy jak swój poprzednik. To najlepsze możliwe zastępstwo. (…). „Long Night’s Journey into Day” nie obala gatunkowego status quo, nie jest też najlepszym dziełem Redemption, ale nie można odmówić mu żywiołowości. To album bezpretensjonalny, choć technicznie wymagający, skoncentrowany przede wszystkim na emocjach i melodii. Po prostu: stara, dobra szkoła prog metalu.
05. Seventh Wonder – Tiara
Panowie z Seventh Wonder w pełni wykorzystali osiem lat przerwy. Kiedy ich wokalista, Tommy Karevik, prężnie działał w Kamelot (z którym związany jest od 2012 roku), pozostali muzycy ciężko pracowali nad nowym albumem. I tak powstała Tiara, czyli opowieść o tym, jak pewna dziewczyna starała się uratować Ziemię przed ekspansją obcej rasy.
(…) „Tiara”, choć podtrzymuje nastrój znany z poprzednich albumów, okazuje się dziełem wyjątkowo odświeżającym, szczególnie jeśli zestawi się je z ostatnimi wydawnictwami z pogranicza power & prog. Zarówno na płaszczyźnie realizacyjnej (…) jak i kompozycyjnej to materiał dopracowany, który w przyszłości ma szansę dorównać najbardziej wpływowemu krążkowi Szwedów, czyli „Mercy Falls”. Strona liryczna może i nie grzeszy oryginalnością, ale spełnia swoje zadanie – idealnie dopełnia muzyczne popisy. Co więcej zespół nie tylko powrócił do własnej tradycji, ale też nie bał się eksperymentować z innymi koncepcjami (…). Panowie z Seventh Wonder – w odróżnieniu od tytułowej bohaterki – nie próbowali więc uratować gatunku, ale postarali się na tyle, by nie odejść w zapomnienie. I chwała im za to.
04. Bibobit – Podróżnik
Kolejną polską produkcją w moim zestawieniu okazał się debiutancki długograj formacji Bibobit. Założycielami zespołu są Bartek Pietsch oraz Daniel Moszczyński – pierwszy z panów jest producentem oraz gitarzystą basowym, drugi zaś wszechstronnym wokalistą oraz autorem tekstów. Obydwu muzyków można było wcześniej usłyszeć m.in. w progmetalowym Terminal*, ale ich nowy projekt nieco różni się od tego, co wcześniej wspólnie popełnili. Po wydaniu ich premierowej EP’ki w 2014 roku obawiałem się, że Bibobit wstrzeli się w formatkę „polskiego Dirty Loops” (z którym zagrali u nas kilka koncertów), ale na szczęście moje obawy okazały się mocno przesadzone. Na swoim pełnoprawnym debiucie zespół – w myśl tytułu – wyruszył w podróż po różnych formach muzycznych. Dwoma biegunami Podróżnika są jazz i hip-hop, ale gdzieś pomiędzy można też usłyszeć echa funky, popu (również electro), a nawet vintage’u. Na szczęście nie ma w tym żadnej losowości – muzycy płynnie przechodzą z jednej inspiracji w drugą, tworząc przy tym bardzo oryginalną i konsekwentną wizję. Cieszę się, że są jeszcze w Polsce artyści, którzy nie boją się eksperymentować. Co więcej nawet teksty Daniela mają różną poetykę. Krążą wokół tematu poszukiwań (inspiracji, wewnętrznego spełnienia, czy – tak prozaicznie – świętego spokoju), ale niekiedy też zamieniają się w mini-opowieści – czy to o podążaniu za głosem serca (Jasiu), czy nieudanej kradzieży (Napad). Podróżnik to najlepszy tegoroczny debiut, będący zarazem jednym z najbardziej nowatorskich wydawnictw na scenie jazzowej. I tak, nie tylko polskiej.
03. The Ocean – Phanerozoic I: Palaeozoic
The Ocean od zawsze był dla mnie równie dziwacznym, co oryginalnym projektem, szczególnie kiedy weźmie się na warsztat ich warstwę liryczną. Na przełomie siedmiu albumów panowie zdołali ukazać różne etapy ewolucji Ziemi, opierając cały koncept na filozofii Friedricha Nietzschego oraz jego teorii wiecznego powrotu**. I tak po prekambrze, portretu życia w oceanach oraz współczesnych dziejach naszej planety przyszedł czas na erę fanerozoiku. Pierwszą część jej muzycznej adaptacji – o ile można to tak nazwać – poznaliśmy w listopadzie, z kolei druga zostanie wypuszczona dopiero w 2020 roku. Robin Staps – lider i gitarzysta formacji – na Palaeozoic z jednej strony wciąż koncentruje się na alternatywnych formach metalu (z pogranicza post i death/doomu), z drugiej zaś odważniej wykorzystuje smyczki oraz sekcję dętą. Niby kosmetyczna zmiana, ale znacząco zwiększa atrakcyjność oraz rozmach całego wydawnictwa. To jak dotąd najbardziej kompleksowy materiał Niemców, dzięki któremu – chcąc nie chcąc – zdołali dotrzeć do szerszego grona odbiorców (i nie jest to wyłącznie zasługa gościnnego występu Jonasa Renkse z Katatonii). Na koniec odrobina uszczypliwości. Jeśli ktoś tęsknił za klimatem starej Anathemy, to nowe dzieło The Ocean jest obecnie najlepszą możliwą rekompensatą za dwa ostatnie „snuje” braci Cavanagh***. Aż żal nie posłuchać.
02. Haken – Vector
Nowe dzieło Haken może i nie grzeszyło długością – co dla miłośników ich twórczości było wręcz nie do pomyślenia! – ale wcale nie znaczy, że brakowało na nim wrażeń. To jak dotąd najbardziej agresywne i wymagające dzieło Brytyjczyków, które – koniec końców – okazało się o niebo lepsze od swojego poprzednika w postaci Affinity.
(…) „The Mountain” był pomnikiem dla klasyków rocka progresywnego, z kolei na „Vector” grupa dokonała reinterpretacji współczesnych form prog metalu. Zainteresowania Brytyjczyków są dość szerokie (od djentu, elektroniki, aż po bardziej tradycyjne formy), ale eksplorują je po swojemu, nie tracąc przy tym wypracowywanego przez lata brzmienia. Do gatunkowych trendów podchodzą więc dosyć nieszablonowo – niektóre świadomie hiperbolizują, inne zaś traktują z należytą doniosłością – a ich głównym założeniem okazuje się harmonizacja znanych już konceptów (…).Wydawnictwo może więc nieco odstraszyć miłośników bardziej lirycznego „Visions” (2011) czy wspomnianego już kilkukrotnie „The Mountain”. Z drugiej strony to bardziej metalowe podejście zostało w dużej mierze podyktowane przez warstwę tekstową, bo jak inaczej można było przelać opowieść o postępującym obłędzie, jeśli nie za pomocą agresji i instrumentalnych ewolucji? Koniec końców w tym literacko-muzycznym szaleństwie jest jednak jakaś metoda. „Świry” z Haken zakończyły swój kolejny eksperyment z powodzeniem.
01. Oceans of Slumber – The Banished Heart
Oceans of Slumber już raz przewinął się w moich zestawieniach. Dwa lata temu ich Winter otwierał przegląd Muzycznej warowni Geralta (na moim blogu), z kolei w tym roku grupa z przytupem go zamyka. Zaskakujący obrót spraw.
(…) Wszystkie opowieści zawarte na „The Banished Heart”, zamknięte w koncepcyjnym kluczu, odsłaniają ponure zakątki ludzkiej duszy. To album niezwykle szczery, niepopadający zarazem w przesadną pretensjonalność, w którym – podczas odkrywania poszczególnych segmentów – można ujrzeć odbicie własnych przeżyć. Całe to wewnętrzne rozdarcie ujęte w lirykach trafnie oddaje strona muzyczna – gatunkowo rozproszona, płynnie przechadzająca się po różnych tonacjach, lawirująca na granicy agresji i melancholii. Oceans of Slumber perfekcyjnie połączył doommetalowy ciężar z artystycznymi strukturami i choć są to jedynie kosmetyczne zmiany względem (…) Winter, to ich nowy album pod tym kątem jest czytelniejszy. (…)„The Banished Heart’ to jak dotąd najlepszy portret osobowości Oceans of Slumber, który w przyszłości może stworzyć nową nadbudowę dla gatunku. Powstał materiał eklektyczny i sensualny, pozbawiony fałszywych emocji. Bezapelacyjnie jedna z najlepszych premier zamykających pierwszy kwartał 2018 roku.
Jak się okazało, nie tylko pierwszego kwartału, ale też całego roku. W historii moich podsumowań żadne inne wydawnictwo tak długo nie utrzymywało się na podium. Brawo!
Wrota warowni zostały ponownie otwarte, a ja zostawiam Was, drodzy czytelnicy, z własnymi przemyśleniami na temat minionego roku i powyższej TOP’ki. Fakt faktem AD 2018 nie należał – przynajmniej w moim odtwarzaczu – do zbyt udanych sezonów, ale wciąż dało się z niego co nieco wycisnąć. Porządną łychą miodu w tej beczce dziegciu (tak nieco na przekór) może okazać się pierwszy kwartał 2019 roku. Do końca marca będziemy mogli posłuchać m.in. The Atlantic Evergrey, The Great Adventure Neala Morse’a, Lotus Soen, Moonglow Avantasii. Human Darkwater czy Distance Over Time Dream Theater (choć z tym ostatnim byłbym ostrożny). Tak czy siak, skoro już na starcie czeka nas taki wysyp, to boję się tego, co przyniosą kolejne miesiące. Czy znajdę na to wszystko czas? I wreszcie, czy mój odtwarzacz wytrzyma taki napływ albumów? Ech, same problemy… Dlatego z Nowym Rokiem życzę Wam chwil wytchnienia – nie tylko od muzyki, ale też życia codziennego – bo o swój wewnętrzny spokój również trzeba dbać. Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza – jak mawiał Paul Claudel. Ja dodałbym tylko: czasami.
Łukasz Jakubiak
*) W 2010 roku Terminal wypuścił debiut w postaci Tree of Lie, na którym gościnnie zagrał Virgil Donati (a dokładniej w utworze Together Apart). Pamiętam, że krążek był dość prężnie promowany w rodzimych social mediach, jeszcze w czasach przed świetnością facebooka (m.in. na muzzo.pl – ktoś to jeszcze pamięta?) i nie ukrywam, ze sam też wyczekiwałem jego premiery. W końcu na polskiej płycie miał zagrać mój perkusyjny guru (którym swoja drogą jest po dziś dzień), więc co mogło się nie udać? Cóż… Na początku byłem nią zawiedziony (co nie znaczy, że album się nie udał – po prostu byłem wtedy młody i chyba zbyt podjarany), ale z każdym kolejnym odsłuchem coraz bardziej zacząłem ją doceniać – za świetną produkcję, umiejętnie wplecione elementy rapu i fusion oraz imponujący warsztat (zarówno instrumentalistów, jak i Daniela). Tree of Lie okazał się więc jak wino – im starszy, tym lepszy. No i pamiętam jeszcze klip do Deep Inside – rewelacyjnej ballady rozpoczynającej się od partii saksofonu i fortepianu – który na tamte czasy był jednym z największych osiągnięć polskiej szkoły teledysku.
**) W tej koncepcji Nietzsche starał się udowodnić, że świat będzie się powtarzał i przechodził te same etapy nieskończoną ilość razy.
***) Chodzi rzecz jasna o Distant Satellites (2014) i – o zgrozo – The Optimist (2017).