AD 2020 trudno było nazwać rokiem udanym… z dość oczywistych powodów. Nie chcę tu jednak o nich wspominać, coby nie popsuć tego niezwykłego – dla mnie, jak również dla wielu innych redaktorów i dziennikarzy – okresu odświeżania wielu pozycji, czy wręcz odkrywania ich na nowo. W gruncie rzeczy branża płytowa – w porównaniu do kinowej czy (o zgrozo) koncertowej – miała się całkiem dobrze. Pierwsze półrocze może i było pod tym względem powściągliwe, ale za to drugie obfitowało w porządne wydawnictwa, z którymi trudno było się nam rozstawać. I okej, co niektórzy mogą narzekać, że zabrakło jakichś objawień czy przewrotowych płyt, co w znacznej mierze jest prawdą. Z drugiej strony, kiedy spojrzy się na te wszystkie albumy, to względem roku 2019 można dostrzec większą różnorodność (czy to artystów, czy samych nurtów). W sumie miła odmiana – na tyle, że deficyt arcydzieł wydaje się mniej dotkliwy. Były za to zaskoczenia. Dlatego też w Muzycznej warowni będzie w tym roku więcej jazzu niż zwykle, ale nie zabraknie też folku, ekstremy, odrobiny klasyki oraz ambitniejszych form metalu. A, no i myślą AD 2020, jeśli chodzi o warstwę liryczną, była krytyka szeroko pojętego konsumpcjonizmu. Zanim jednak skonsumujecie moją TOP-kę, tradycyjnie zachęcam do zapoznania się z wyróżnionymi.
Poprzednie podsumowania:
Hiperprzestrzenne nomimacje 2017 wg Geralta
Hiperprzestrzenne nomimacje 2018 wg Geralta
Hiperprzestrzenne nomimacje 2019 wg Geralta
WYRÓŻNIENI:
Fates Warning – Long Day Good Night
Fish – Weltschmertz
Gazpacho – Fireworker
Kamancello – Of Shadows
Katatonia – City Burials
Lunatic Soul – Through Shaded Woods
Natalia Kukulska – Czułe struny
Nightwish – Human. :II: Nature.
Ozric Tentacles – Space for the Earth
Paradise Lost – Obsidian
Psychotic Waltz – The God-Shaped Void
Redemption – Alive in Color
The Pineapple Thief – Versions of the Truth
MIEJSCE HONOROWE
Vanden Plas – The Ghost Xperiment – Illumination
Po kapitalnym Christ 0 (2006) Niemcy nie opuszczali swojej strefy komfortu – nagrywali klasyczne krążki progmetalowe z ambicjami do bycia rock operami. I tu nagle, zupełnie niespodziewanie, pojawił się Illumination – kontynuacja The Ghost Xperiment – Awakening (2019) – która wprowadziła odrobinę świeżości do ich muzyki. W życiu bym nie przepuszczał, że jakikolwiek album Vanden Plas trafi kiedyś do moich zestawień.
(…) „Illumination” to najcięższy album w dorobku Vanden Plas. Mniej tu rozbudowanych orkiestracji, a więcej gitar i nieoczywistych (jak na standardy grupy) rozwiązań melodycznych. Oczywiście trudno jest w tym wypadku mówić o jakiejś rewolucji, bo zmiany są raczej kosmetyczne, ale miło było usłyszeć coś więcej niż klasyczny „najntisowy” prog metal. Nawet jeśli te odskocznie występowały dość sporadycznie. „Eksperyment Ducha” nie ma też takiego rozmachu jak – również dwuczęściowe – „Kroniki Nieśmiertelnych” (będące adaptacją prozy Wolfganga Hohlbeina), ale mimo to nie można mu odmówić autorskiego pierwiastka. Kuntz z zespołem stworzyli epopeję z pogranicza horroru i fantastyki, która w tych muzycznych ramach prezentuje się bardzo dobrze. Może nie był to zbyt ambitny eksperyment, ale z pewnością zakończył się powodzeniem.
10. Anika Nilles / Nevell – For a Colorful Soul
Anika Nilles nie zwalnia tempa. Niemka w minionym roku wypuściła swój drugi album solowy, tym razem jednak w kolaboracji z założoną przez nią formacją Nevell, z którą perkusistka koncertuje od przeszło trzech lat. Do projektu dołączyli więc: Joachim Schneiss (gitara elektryczna), Patrick Rugebregt (syntezatory), Christian Frentzen (klawisze), Jonathan Ihlenfeld Cuñado (bas) oraz Santino Scavelli (perkusjonalia) – stricte męski skład, świetnie zgrany acz zdyscyplinowany, który mimo ilościowej przewagi nie zabrał przestrzeni swojej liderce. W gruncie rzeczy Nevell stylistycznie nie odstaje aż tak bardzo od solowych dokonań Aniki. To wciąż jazz-rock z elementami synthpopu oraz funku, mocno skoncentrowany na groovie oraz ciepłej melodyce. W porównaniu jednak do jej debiutu (Pikalar, 2017) na For a Colorful Soul więcej do powiedzenia mają wspomniani instrumentaliści. Oczywiście wciąż dominują tu gęste przejścia i połamane rytmy, ale nie zmienia to faktu, że w innych partiach również sporo się dzieje. A to przewiną się agresywniejsze partie basu (Dark Chocolate), a to wybrzmi jakaś gitarowa solówka (Golden Sparks), a gdzieniegdzie wkradnie się nawet jakieś impro na ksylofonie (Pure). Całości towarzyszą rzecz jasna syntezatorowe, punktowe partie (najbardziej słyszalne na Neon). For a Colorful Soul to porządny materiał, zagrany z inwencją i smakiem, który powinien zaspokoić każdego miłośnika bębnów i instrumentalnego grania. Płyta może nie wybitna, ale warta poświęconego jej czasu.
09. Sepultura – Quadra
Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że wrócę do Sepultury, to bym go soczyście obśmiał. Uwielbiam Arise (1994) i tak po prawdzie był to ich ostatni album, z którym naprawdę się polubiłem. Po głośnym Roots (1996) grupa poszła w brzmienia z pogranicza neo-thrashu i post-hardcore’u, z obowiązkowymi etnicznymi wpływami, co nie do końca mi odpowiadało. I o ile wspomniany krążek okazał się ciekawym – ale dalej na wpół udanym – eksperymentem, o tyle cały okres po usunięciu Maksa Cavalery trudno uznać za dobry. I jakież było moje zdziwienie, kiedy to po przesłuchaniu Quadry okazało się, że to jeden z najlepszych albumów w dyskografii Brazylijczyków. Jak sugeruje tytuł, materiał podzielony został na cztery równe części. Pierwsze trzy numery to powrót do death/thrashowych korzeni, choć i tam znalazło się kilka zaskakujących momentów (partie chóralne na Isolation); z kolei drugi segment skupia się już na pulsujących etnizmach w stylu Roots (intro do Capital Enslavement). W trzeciej części zespół uderza (i to jak!) w nastroje z pogranicza symphonic & prog (tu szczególnie wyróżnia się The Pentagram, absolutnie genialny instrumental); by w finałowym akcie nieco zwolnić obroty, chyląc się w stronę neoklasycznych nastrojów (iście szalony Fear – Pain – Chaos – Suffering). Quadra to najdojrzalsze dzieło w dorobku Sepultury, będące swoistą pocztówką z ich muzycznych wojaży. Idąc myślą widniejącą na okładce, to monument wykuty w bólach i kompromisach, który już teraz ma ogromną wartość – nie tylko dla fanów grupy, ale też dla każdego szanującego się sympatyka ekstremalnych brzmień.
07. Myrkur – Folkesange
Poprzednie płyty Myrkur – M (2015) oraz Mareridt (2017) – spotkały się z mieszanymi opiniami, szczególnie w światku metalowym. W konkluzji twórczość wokalistki zyskała mniej więcej tyle samo zwolenników, ilu przeciwników. Najważniejsze jednak, że nie ugięła się pod falą komentarzy – po prostu dalej robiła swoje. Sam też znalazłem się gdzieś pośrodku tego konfliktu – daleki byłem od zachwytów nad twórczością Dunki, ale w pełni doceniałem jej sprzeciw wobec gatunkowych dogmatów. W końcu nie codziennie słucha się blackmetalowego materiału nagranego przez artystkę obracającą się głównie w popie i folku. Trzeci krążek Myrkur wydrąża jednak całą agresję z jej muzyki i w pełni koncentruje się na nordyckich korzeniach. Folkesange, jak można się domyślić po tytule, to zbiór folkowych pieśni, które eksplorują duńskie mity i opowieści. Pełno w nich melancholii (piękny Leaves of Yggdrasil), tęsknoty za minionym (Elle), ale też iście filmowych pejzaży (Vinter). Nie zabrakło też nieco żywszych kompozycji, wśród których warto wymienić Sveę tudzież House Carpenter. Amalie Bruun – bo właśnie ona kryje się pod pseudonimem Myrkur – nie stroni jednak od bardziej współczesnych form, co doskonale słychać zarówno na otwierającym Elle, jak również Harpens Kraft czy Vinter. Jeśli jednak miałbym skrystalizować muzykę zawartą na Folkesange, to byłoby to połączenie Wardruny, Clannad oraz Eivør (album Siør, 2015). Myrkur nagrała materiał pierwotny, ale też szczery i poruszający, niepopadający w zadufanie; sensytywny i ezoteryczny zarazem – słowem: prawdziwy.
07. Oceans of Slumber – Oceans of Slumber
Po rewelacyjnym The Banished Heart (2018) w składzie Teksańczyków zaszły dość nieoczekiwane i duże zmiany. Nie przeszkodziło to jednak liderom – Cammie Gilbert i Dobberowi Beverly’emu – w nagraniu świetnego materiału, utrzymanego w duchu poprzednich wydawnictw.
(…) Gilbert w swoich tekstach znów porusza się po znajomych motywach. Eksploruje tematy żałoby, równości rasowej, melancholii i depresji, ale też walki o samostanowienie. W jej lirykach czuć osobisty pierwiastek, który stroni od pretensjonalności na rzecz uniwersalnych prawd, co – podobnie jak to miało miejsce na „The Banished Heart” – jeszcze bardziej uwiarygodnia nie tyle przekaz, co tożsamość grupy. Stylistycznie też większej zmiany nie widać, choć zdecydowanie więcej tu przestrzeni względem ich poprzednich krążków. Nie brakuje więc pop-rockowych wtrąceń, progmetalowych samograjów, jak również elegijnych – iście gotyckich – interludiów. Nie znaczy to jednak, że Teksańczycy zrezygnowali ze swojego death/doomowego rodowodu (…). „Oceans of Slumber” to pewnego rodzaju monolit z dotychczasowych inspiracji grupy. The Banished Heart był o przepracowywaniu żałoby, dlatego też uderzał w bardziej gotyckie nastroje – miał metalowy sznyt, ale nie bał się też elektroniki i odniesień do kanonu prog rocka. Tu z kolei więcej jest przestrzeni i artystycznych form – Dobber rzadziej gra blasty, a Cammie częściej odsłania swoją soulową duszę. Słychać, że para doskonale się rozumie nie tylko w sferze prywatnej, ale też muzycznej. Nie zmienia to faktu, że „Oceans of Slumber” okazuje się dość zachowawczym albumem, opartym na znanych już motywach, który nie daje takiego powiewu świeżości jak poprzednik. Z drugiej strony grzechem byłoby nie napisać, że jest bardzo dobrym materiałem. Więc tak, to dalej świetna propozycja muzyczna (nie tylko) na jesienno-zimowe wieczory.
06. Caligula’s Horse – Rise Radiant
Nowy krążek Caligula’s Horse może nie odkrywa przed słuchaczami nowych horyzontów, ale jest kolejnym kamieniem milowym (a właściwie kamyczkiem, bo zmiany są dość subtelne) w ich twórczości.
(…) Australijczycy na tegorocznym „Rise Radiant” postanowili – wzorem ostatnich dokonań Leprous czy Haken – rozszerzyć swoje muzyczne horyzonty. I tak do swojego muzycznego kociołka, łączącego tradycję prog metalu z djentem, dorzucili jeszcze syntezatory i jazz-fusionową esencję. By się to wszystko przegryzło trzeba jeszcze chwilę poczekać, ale to wciąż solidna baza pod przyszłe eksperymenty grupy. Liryki Jima Greya nie są tym razem antologią, choć wciąż mają silny manifestacyjny wydźwięk. Głos Caligula’s Horse opowiadał wcześniej o kryzysie sztuki, teraz koncentruje się na jednostce – borykającej się z narastającą złością do świata, poszukującej wewnętrznego spokoju. Afirmuje koncepcję indywidualizmu, gdzie każdy z nas ma prawo wyboru; uderza w radykalizm, systemy religijne i fałszywe doktryny – jego zdaniem, to człowiek jest świątynią. Jednak z czasem jego gniew się wycisza, a walka o autonomię przenosi się do ducha. (…) Przy produkcji krążka swoje palce maczał nie tylko Sam Vallen, ale też Jens Bogren, który odpowiadał również za miks i mastering „In Contact”. I po raz kolejny duo okazało się nieocenione, bo materiał brzmi naprawdę pierwszoligowo. Ale czy znalazły się na nim jakieś skazy? Tak naprawdę jedyną wadą „Rise Radiant” jest zbyt ostrożne podejście do (…) eksperymentów. Zmiany są kosmetyczne, coby nie zrazić tych bardziej ortodoksyjnych amatorów prog metalu, ale dobrze, że zespół nie boi się awangardy i dojrzalszych form. „Rise Radiant” jest dokładnie tym, czym dla Leprous było „The Congragation” (2015). To bezpieczne przygotowywanie słuchaczy na nadchodzące „rewolucje”. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a nowe wydawnictwo Australijczyków odpowiednio go pobudza. I coś czuję, że najlepsze zostawili na potem.
05. Raphael Weinroth-Browne – Worlds Within
Na pytanie, czy da się nagrać jedną z najlepszych płyt roku mając w zanadrzu tylko jeden instrument, odpowiadam z pełnym przekonaniem: tak. Raphael Weinroth-Browne – wiolonczelista Leprous i Kamancello – wypuścił w minionym roku intymne i mistrzowsko skomponowane wydawnictwo. A właściwie kompozycję, bowiem Worlds Within to czterdziestominutowy utwór podzielony na dziesięć, pełnych emocji, części
(…) Kluczem, czy może raczej „kluczami” interpretacyjnymi całego konceptu są tytuły utworów. Album, choć w pełni instrumentalny, to swoisty przekrój duszy – wciąż lawirującej, ale w sposób sekwencyjny; kształtowanej przez emocje i rozmaite perturbacje. Kanadyjczykowi udało się więc zawrzeć w swoim konstrukcie istną sinusoidę nastrojów oraz inspiracji. (…) Weinroth-Browne udowodnił, że świetnie radzi sobie jako indywidualny artysta. Jego „Worlds Within” to dzieło sensytywne, pobudzające wyobraźnię, pełne kontrastów i różnorodnych przestrzeni. Muzyk stawia dyscyplinę nad technikę; ostrożnie operuje swoim warsztatem, ale dzięki temu odsłania swoją wrażliwość. Co więcej utwierdził wszystkich w przekonaniu, że wiolonczela nie musi być wyłącznie tłem albo narzędziem do coverowania – sprawdza się też jako instrument przewodni, który w odpowiednich rękach, może przybrać wiele form. Nie tylko w muzyce klasycznej. Jeśli kogoś zmęczyły efekciarskie widowiska Apocalyptiki, a chciałby posłuchać czegoś podobnego w subtelniejszej odsłonie, to debiut Weinrotha-Browne’a będzie dla niego idealnym wyborem. Prawdziwa uczta dla ducha.
04. Sordid Pink – Sordid Pink
Nie ukrywam, że debiutancki krążek Sordid Pink okazał się dla mnie nie lada zaskoczeniem. Ale po kolei. Formacja pochodzi z Serbii i powstała na szczątkach innego projektu o równie osobliwej nazwie – Destiny Potato. W 2014 grupa wydała generyczny Lun, który był zwykłą wariacją w duchu Periphery, tyle że z kobiecym wokalem. Jednakże to, co duet wyrabia na Sordid Pink jest, mówiąc delikatnie, szalone. Debiut Serbów to świeży i odważny materiał, który na dodatek został stworzony przez parę równie odjechanych, co uzdolnionych artystów – Aleksandrę Djelmash (wokal, instrumenty klawiszowe) oraz Davida Maxima Micica (gitara, syntezatory). Generalnie gatunkowy trzon zespołu pozostał ten sam, ale muzycy postanowili go podlać popem, musicalem, funky oraz fusion – i to w idealnych proporcjach! Nasze duo na dużo sobie pozwala, w tym na: solidne kopniaki (FU, Our Home), retro-rockowe i post-punkowe odjazdy (kolejno Killer i Livin’), odrobinę groove’u (Drive) tudzież synthwave’u (Saw it Coming), jak również na czułe momenty (I Told You). Wszystko zostało oprawione w słodko-gorzkie liryki, którym bliżej jest do twórczości Sii albo Florence and the Machine aniżeli do – daleko nie szukając – Destiny Potato. Grupa nie stawia sobie więc żadnych barier i ciężko ją z czymkolwiek porównać. Ale spróbujmy. Gdyby Periphery lubiło róż, Adele i jazz, to otrzymalibyśmy coś pokroju Sordid Pink. Powiecie, że to jakieś szaleństwo? Cóż, pewnie macie rację, ale właśnie w tym szaleństwie skryła się metoda na jeden z najciekawszych debiutów ostatnich lat. Mam tylko nadzieję, że duet nie postawił sobie poprzeczki zbyt wysoko.
03. Pat Metheny – From This Place
Dziewięć lat trzeba było czekać na solowy materiał Pata Methenego, sygnowany wyłącznie jego imieniem i nazwiskiem. Na szczęście było warto. Amerykanin zebrał na swoim nowym albumie prawdziwą jazzową śmietankę – na fortepianie usłyszymy więc Gwilyma Simcocka, na basie Lindę May Han Oh, z kolei za bębnami zasiadł sam Antonio Sánchez (twórca muzyki do nagrodzonego Oscarem Birdmana, 2014). Dodatkowo wsparli go Luis Conte (perkusjonalia), Grégoire Maret (harmonijka) oraz Meshell Ndegeocello, która w utworze The Past in Us nie tylko zaśpiewała, ale też wraz z Methenym napisała do niego tekst. Co więcej, by nadać płycie większej wagi, Pat zaprosił do Gila Goldsteina (nagrał z nim wcześniej Secret Story, 1992). Kompozytor przygotował dla niego orkiestracje, które z kolei wykonała orkiestra Hollywood Studio Symphony (ich popisy słychać na otwierającym America Undefined). Skład jest naprawdę imponujący, ale zaangażowanie tylu gwiazd sceny jazzowej spełniło swój cel. From This Place to jedna z największych i najważniejszych płyt Metheny’ego. Idealnie zestawił tu eklektyzm i przystępność; tradycję gatunku z nowoczesną realizacją; rozmach z intymnością. To fuzja wielu inspiracji i melodii, ale też zaskakujących rozwiązań rytmicznych. Przy pierwszym kontakcie wszystkie te zabiegi sprawiają wrażenie mocno skonwencjalizowanych, wręcz akademickich. Na szczęście z każdym kolejnym odsłuchem album odkrywa przed nami zupełnie nowe oblicza. Oczywiście, artyście można zarzucić próbę przemycenia komentarza politycznego w jednym z utworów, ale został on wyrażony na tyle subtelnie, że wiele osób zupełnie się od niego odbije. Więcej do powiedzenia ma tu na szczęścia sama muzyka, a ta trzeba przyznać – jak to zwykle bywa u Amerykanina – stoi na najwyższym poziomie.
02. Pain of Salvation – Panther
To najbardziej eksperymentalny album w dyskografii Pain of Salvation, ale też jeden z najlepszych. Panowie nigdy nie stawiali sobie gatunkowych barier, ale przekroczyli je pewnie i z podniesionymi czołami.
(…) Gildenlöw na poprzedniej płycie – „In the Passing Light of Day” (2017) – przepracowywał traumę po poważnej chorobie (u muzyka zdiagnozowano martwicze zapalenie powięzi); z kolei na „Panther” postanowił „zagryźć” cywilizację konsumpcjonizmu. (…) A jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to mamy tu do czynienia z totalnie odpałowym krążkiem. Może zabrzmiało to trochę pejoratywnie (szczególnie w odniesieniu do niechlubnych „najntisów, z których „Panther” również zapożycza pewne cechy), ale powyższe podsumowanie ma swoje uzasadnienie. Na płycie dominuje elektronika – punktowa melodycznie, intencjonalnie przesterowana – co najlepiej słychać na otwierającym „Accelerator” tudzież „Restless Boy”. Ponadto zespół odważnie romansuje z synthpopem tudzież hip-hopem; a co wierniejsi fani grupy usłyszą echa „Scarsick” (2007) tudzież „Road Salt” (2010-2011) kolejno na kapitalnym „Unfuture” oraz „Species”. Jednak najlepsze „kawałki’ Szwedzi umieścili w środku i na końcu albumu. „Wait” – wsparty akustyczną gitarą i partiami saksofonu, wyśmienicie zaśpiewany – to mocny emocjonalny strzał; z kolei „Icon” z powodzeniem syntetyzuje wszystko, co do tej pory usłyszeliśmy na płycie. Zespół zaserwował nam jeden z najambitniejszych kontrolowanych chaosów w historii muzyki. Co niektórzy mogą zarzucić, że jest to zwykłe usprawiedliwianie kompozycyjnego niechlujstwa. Nic z tych rzeczy. Kiedy zestawi się wszystkie te stylistyczne tripy z lirykami, spojrzy się na nie z otwartą głową, to dostaniemy jedną z najbardziej przemyślanych wizji muzycznych w historii prog metalu. Na pierwszy rzut ucha przypomina kolejne „dziwactwo” w dyskografii grupy, ale w gruncie rzeczy okazuje się ich najodważniejszym dziełem, bliskim ideału. Może nie teraz, ale gdzieś za kilka lat ma szansę stać się klasykiem.
01. The Ocean – Phanerozoic II: Mesozoic / Cenozoic
Dwa lata temu poprzedni album kolektywu – którego omawiany Fanerozoik II jest bezpośrednią kontynuacją – trafił na 3. miejsce mojej warowni. Nie przypuszczałem, że jego następca okaże się jeszcze lepszy, gatunkowo nieoczywisty, który na dodatek snuje gorzką refleksję nad współczesną jednostką.
(…) Nowe wydawnictwo kolektywu lirycznie koresponduje z tegorocznym albumem Pain of Salvation. Grupa dotyka tu problemu zanikających relacji międzyludzkich oraz depresji, za co wini panujący na świecie chaos informacyjny oraz postęp technologiczny. Jednakże ich rzeczywistość – w której człowiek jest wyłącznie konsumentem; nie czasu na wyrażanie siebie i własnych uczuć – okazuje się jeszcze bardziej złowieszcza niż na „Panther”. Doskonale oddaje to muzyka. Z jednej strony słyszymy krzyk („Jurrasic | Cretaceonus”, „Pleistocene”), z drugiej agresję („Palaeocene”, „Pleistocene”), a z jeszcze innej przygniata nas bezsilność („Eocene”) oraz ostateczna samotność („Miocene | Pliocene”). Wszystkie kompozycje mają ten sam post-metalowy szkielet – zcentralizowany na topornych gitarach, ale też długich, pulsujących melodiach – ale zespół chętnie korzysta z pomocy sekcji dętej (nieco rzadziej niż poprzednio, ale wciąż) oraz elektroniki (…) Druga część „Fanerozoiku” to mocny kandydat do płyty roku i na pewno znajdzie się na podium wielu metalowych podsumowań. Niemiecki kolektyw, przewodzony przez Robina Stapsa, popełnił na równi najdojrzalszy, co najmocniejszy album w swojej dwudziestoletniej karierze. The Ocean dał nam kolejne, bezkompromisowe wydawnictwo, w którym nie lęka się eksperymentów i progresu – nie tyle cywilizacyjnego, co muzycznego. Niech ich własny „kenozoik” trwa w najlepsze.
W tym roku było naprawdę ciężko, ale kolejny przegląd Muzycznej warowni uznaję za zamknięty! O dziwo spełniły się też moje zeszłoroczne życzenia na Nowy Rok. AD 2020 był dla muzyki wyjątkowo eklektycznym rokiem, pełnym eksperymentów i wychodzenia ze stref komfortu – u niektórych dość ostrożnych (Vanden Plas, Caligula’s Horse), a u innych naprawdę śmiałych (Sordid Pink, Pain of Salvation). Generalnie nie było, na co narzekać. Z kolei 2021. już na ten moment zapowiada się naprawdę dobrze, szczególnie pierwszy kwartał – nowe wydawnictwa Wardruny, Soen, Evergrey, Harakiri for the Sky, Moonspell, Anneke Van Giersbergen. Liquid Tension Experiment (!)… Naprawdę będzie w czym wybierać. Czego Wam zatem życzyć? Tym razem napiszę krótko: żeby ten rok był po prostu lepszy od minionego. Po prostu.
Łukasz ‘Geralt’ Jakubiak