Pewnie nie będę oryginalny, jeśli napiszę, że to był dziwny rok. Tak, słyszę już Wasze westchnięcia. Ale rzeczywiście był i nie chodzi mi tu o sferę obyczajową czy polityczną, ale stricte kulturalną. I jak tak spoglądam jednym okiem na moje wybazgrane w kajecie podsumowanie, to faktycznie z tym AD 2021 było coś nie tak. Nie będę zrzucał winy na Covid, oj nie, po prostu przydarzyły się w mojej TOP-ce rzeczy dość niespodziewane… Raz, że trafiły do niej dwie płyty polskojęzyczne; dwa, jest sporo ekstremy (w tym black metal na podium!); trzy, nie ma jazzu (a zawsze był!). A, no i najważniejsze! Dream Theater. Tak, grupa, na której postawiłem już definitywny krzyżyk trafiła do poniższego zestawienia. Więc zdecydowanie, to był szalony rok dla mojego odtwarzacza. Zanim jednak zaczniemy, przypominam, że swoich corocznych przeglądów nie dzielę na polskie czy niepolskie; metal czy niemetal. Muzyka musi się sama bronić, bez względu na kraj pochodzenia czy gatunek. Ale najpierw, by tradycji stało się zadość, zachęcam do zapoznania z twórczością tych, którzy byli o krok od wejścia do szczęśliwej dziesiątki.
Poprzednie podsumowania:
Hiperprzestrzenne nomimacje 2017 wg Geralta
Hiperprzestrzenne nomimacje 2018 wg Geralta
Hiperprzestrzenne nomimacje 2019 wg Geralta
Hiperprzestrzenne nominacje 2020 wg Geralta
WYRÓŻNIENI:
6:33 – Feary Tales for Strange Lullabies The Dome
Anneke Van Giersbergen – The Darkest Skies are the Brightest
Brodka – BRUT
Bullet For My Valentine – Bullet For My Valentine
Danny Elfman – Big Mess
Dvne – Etmen Æenka
Hate – Rugia
Helloween – Helloween
Jinjer – Wallflowers
Soen – Imperial
The Ocean – Phanerozoic Live
Tvinna – One in the Dark
Votum – Duhkha
MIEJSCE HONOROWE:
TesseracT – P O R T A L S
Zdarzyło się już raz – a dokładniej w podsumowaniu AD 2018 – że miejsce honorowe przypadło wydawnictwu koncertowemu. Teraz ten zaszczyt spotkał panów z TesseracT, którzy w minionym roku wydali na nośnikach fizycznych (2CD, 2LP, Blu-Rayu oraz limitowanym boksie) swoją pandemiczną koncertówkę.
(…) „P O R T A L S” został nakręcony bez udziału publiczności, jako izolacyjny event, z którym grupa wiązała niemałe nadzieje. Raz, że aspirował do bycia najambitniejszym przedsięwzięciem w dorobku TesseracT; dwa, miał pokazać, że nawet w czasach pandemii można stworzyć coś spektakularnego. I z obydwu obietnic panowie wywiązali się iście popisowo. Brytyjczycy zaserwowali nam pierwszy djentowy musical, łączący w sobie kilka technik audiowizualnych – koncert w neonowej scenerii oraz kontemplacyjną fantastykę, będącą antytezą znanych nam rock oper. Portale można więc nazwać współczesnym „Live at Pompeii” (1972) – co prawda bardziej futurystycznym, nakręconym w zamkniętej scenerii – ale mimo to posiadającym kilka cech wspólnych z widowiskiem Pink Floyd. Obydwa spektakle zostały nagrane przez Brytyjczyków, w cztery dni, bez widowni, z wykorzystaniem materiału z różnych albumów. Różnica jest taka, że panowie z TesseracT lepiej uchwycili zeitgeist – nie oglądali się za przeszłością, spojrzeli w przyszłość, a ostatecznie ujęli teraźniejszość. „Portale” może i nie będą klasykiem na miarę „Pompeii”, ale wciąż pozostaną dziełem wybitnym w swoim gatunku.
10. HellHaven – Mitologia bliskości serc
Z muzyką HellHaven znam się i lubię od 2012 roku, czyli od czasu wydania Beyond the Frontier. Nie bez powodu więc ich nowy album trafił do mojego corocznego przeglądu – to jak dotąd najbardziej wymagające dzieło myśleniczan. Czym ono właściwie jest, zapytacie? To mity wyryte w ludzkiej psyche.
(…) Miło widzieć, że HellHaven – pomimo dość długiej przerwy – bezstratnie dotarł do kolejnego wydawnictwa. „Mitologia bliskości serc” to album czuły, lirycznie i intelektualnie spełniony, w którym próba wyłamania się spod gatunkowych prawideł zmienia się w stochastyczny spektakl, prawdziwą muzyczną żonglerkę. Co prawda niektórym utworom brakuje kompozytorskiego szlifu (szczególnie tym w środku), ale są to drobne omyłki pokroju przesadnie nakładających się partii czy dziwacznego frazowania. Nie zmienia to faktu, że myśleniczanie z płyty na płytę stawiają sobie coraz większe wyzwania, nie stoją w miejscu i chcą się rozwijać. Ich mitologia to trzecia i jak dotąd najambitniejsza próba dotarcia do naszej wrażliwości. Może nieco innymi sposobami, bardziej przystępnymi (również językowo), ale z równie udanym skutkiem. Prog metal po polsku? Na dodatek z głębokim lirycznym sznytem? Bierzcie i jedzcie.
09. Syrek – Story
W skrócie: Liquid Tension Experiment na sterydach i mocnym kwasie, podlany ponuro-baśniową oprawą liryczną. I choć Story jest albumem instrumentalnym, to nasz artysta za pomocą krótkich narracyjnych wstawek – przeczytanych przez Keitha Szarabajkę, znanego aktora dubbingowego – stara się nam pomóc w zilustrowaniu swojej opowieści. Zapytacie się, kim właściwie jest (Terry) Syrek? Cóż, jeszcze kilka tygodni temu też nie wiedziałem. To nowojorski gitarzysta, mający na swoim koncie cztery krążki – Obscura (2001), Aum (2005), Machine Elves (2012) oraz wyżej wspomniany – który obraca wokół nastrojów z pogranicza shredu, metalu progresywnego oraz fusion. Wcześniej większość partii (w tym wokalnych) nagrywał i realizował samodzielnie, tym razem jednak zaprosił do współpracy prawdziwą muzyczną śmietankę. I tak na płycie wsparli go: Marco Minnemann (perkusja), Lalle Larsson (instrumenty klawiszowe), Bryan Beller (bas), Mohini Dey (bas) oraz Florian Christea (skrzypce). Ponadto produkcją krążka zajęli się Rich Mouser (z The Mouse House Studio) oraz Bouchra Azizy (odpowiedzialny m.in. za tegoroczny LTE3). Story to jedna z ciekawszych instrumentalnych pozycji ostatnich lat, która nie tylko stara się nam opowiedzieć jakąś historię, ale też wyjść poza własną – nazwijmy to – strefę komfortu. Czy to skłaniając się w stronę klasycznego jazz rocka (I Got a Lighting Bug), czy klezmerszczyzny (genialny The Perilous Flight from Castle Abathria!), czy metalowej ekstremy (Stranege Machine). Tych zjazdów może nie jest aż tak dużo, bo całość ma dość spójny charakter, ale te szaleństwa dla wielu słuchaczy mogą okazać się niemałym zaskoczeniem. Jeśli więc zawiedliście się na nowym krążku Liquid Tension Experiment, to Story może okazać się na niego najlepszą odtrutką.
08. Gojira – Fortitude
Pewnie nikogo nie zaskoczy obecność nowego krążka Francuzów w tym zestawieniu. W wielu podsumowaniach trafiło na samo podium, u mnie jednak znalazło się ciut niżej, ale tylko i wyłącznie dlatego, że w przyszłości chciałbym raz jeszcze usłyszeć coś na miarę The Way of All Flesh (2008). Wiem, że wciąż mogą to zrobić.
(…) Gojira na swoim nowym krążku (…) gromadzi współczesne lęki przed zagładą, a przy okazji opiekuńczo spogląda na nasze kulturowe dziedzictwo. Pieśni grupy – tym razem wyjątkowo rozstrzelone, dekonstruujące nastroje z pogranicza progresu i death metalu – są zarówno elegią, jak i przestrogą; rozliczeniem oraz profetyzmem. „Fortitude” staje się więc swoistym przekrojem mrocznych czasów – tych, których minęły, które nastały oraz tych, które dopiero nadejdą. Ich mantra ukazuje destrukcyjną działalność człowieka (brak szacunku wobec różnorodności biologicznej, tendencję do globalnych konfliktów); zmusza nas do szybkiego działania i autorefleksji nad kondycją świata. I choć Francuzów od zawsze wyróżniał imponujący warsztat, to nigdy nie wznosił się on ponad wymowny przekaz oraz ich społeczne zaangażowanie. Na szczęście w tej materii nic się nie zmieniło. Gojira swoim wydawnictwem udowadnia, że w pełni zasługuje na tytuł króla – i nie, nie potworów – a artystycznej ekstremy.
07. Dream Theater – A View from the Top of the World
Jeszcze kilka miesięcy temu w życiu bym nie przypuszczał, że napiszę pozytywną recenzję nowej płyty Teatru Marzeń, a co dopiero umieszczę ją w moim TOP 10. No cóż, Wszechświat czasami lubi sobie zadrwić z naszych przedwczesnych werdyktów.
(…) Pożeranie własnego ogona Amerykanom weszło już w nawyk, a w rezultacie z każdą kolejną płytą tracili swój status tytanów prog metalu. (…) Przełom nastąpił w momencie, gdy grupa zmuszona była przerwać trasę koncertową z powodu pandemii koronawirusa. Panowie postawili wszystko na jedną kartę. Założyli własne studio nagrań i przez najbliższe miesiące, w pocie czoła, pracowali nad nowym materiałem. W DTHQ, bo tak nazywa się ich nowy zakątek, formacja miała pełną kontrolę nad procesem twórczym oraz brzmieniem poszczególnych kompozycji. I o dziwo na „A View from the Top of the World” słychać ich tytaniczną pracę. (…) Nowy album Amerykanów okazał się jedną z największych muzycznych niespodzianek tego roku, która przywróciła – nie tylko sympatykom prog metalu – wiarę w Teatr Marzeń. Wcześniej był zabity dechami, teraz powrócił w dobrym, choć tylko odświeżonym, stylu – pełnym znajomych tematów i pejzaży, ale wciąż wykonanych przez zawodowców. Panowie w ostatnim czasie ciężko pracowali nad formą i oficjalnie podnieśli się z kolan. I choć nie udało im się podbić szczytu własnych umiejętności, to wciąż zdołali wejść naprawdę wysoko. Oby tylko utrzymali ten poziom na koncertach i kolejnej płycie.
06. Leprous – Aphelion
Norwedzy swoim Aphelion nie zawiedli oczekiwań swoich fanów, ale nie nagrali też niczego, czym mogliby nas zaskoczyć. To wciąż świetny krążek – przenikliwy i muzycznie różnorodny – ale należy go traktować wyłącznie jako przystanek, tym bardziej, ze powstawał w dość chaotycznym okresie. W trakcie globalnego lockdownu.
(…) Teksty kontynuują myśli z „Pitfalls” (2019) – wciąż zaglądają do mrocznych zakątków ludzkiej duszy, tyle że nasz podmiot liryczny jest już świadomy swych słabości. Wciąż walczy z poczuciem winy i rozbitym umysłem, ale uwalnia się od podległości, w międzyczasie przechodzi kryzys męskości, próbuje nie oglądać się za siebie. To kolejny etap jego (auto)terapii. W gruncie rzeczy „Aphelion” to opowieść o synchronizowaniu się z przeszłością i przyszłością; tworzeniu stabilnej teraźniejszości, by móc zacząć nowe (lepsze) życie. (…) „Pandemiczny” krążek Leprous zaskakuje rozmachem, choć tak po prawdzie nie robi takiego wrażenia jak wspominany już „Pitfalls”. Ich post-progres (w ujęciu gatunkowym) odrobinę zwolnił. Nie wszystkie utwory „wchodzą” po pierwszym odsłuchu i trzeba dać im trochę czasu, żeby się z nimi obyć, zrozumieć. Bo chwilami jest to naprawdę trudny materiał, nie tylko w odbiorze stricte muzycznym. Za „Aphelion” kryje się bardzo osobista historia i album zyskuje więcej po zapoznaniu się z lirykami. Nie każdy potrafi tak przenikliwie opowiadać o tym, co dzieje się w ludzkim wnętrzu – o zepsuciu i próbie poskładania siebie na nowo. Nowe wydawnictwo Trędowatych nie jest więc ani punktem zwrotnym w ich dyskografii, ani tym bardziej oddalenia. To przede wszystkim pochwała równowagi – zarówno tej muzycznej, jak i duchowej.
05. Wardruna – Kvitravn
Trudno nie zgodzić się z przytaczaną wielokrotnie opinią, że Kvitravn to jak dotąd najambitniejsze dzieło Norwegów. I tak, przebijające nawet – co by nie mówić – kultową już trylogię Runaljod. Zacznijmy jednak od kontekstu. Lejtmotywem albumu okazuje się tytułowy biały kruk. W wierzeniach nordyckich jest on uznawany za istotę świętą, będącą swoistym pomostem między zaświatami a rzeczywistością. Kvitravn staje się więc opowieścią o zacieraniu granicy między tym, co magiczne a prawdziwe; mówi o przodkach, którzy tułają się po świecie pod postaciami zwierząt. To bardzo sentymentalna wizja, pełna lamentacyjnej wręcz tęsknoty. Zresztą, cały koncept pięknie ilustruje muzyka, tym razem bardziej podniosła i harmoniczna, szczególnie względem minimalistycznego, niezbyt udanego Skald (2018). I choć grupa wykorzystała w nagraniach wykonane przez siebie instrumenty, wzorowane na staronordyckich, to w ich nowym materiale czuć oddech nowoczesności. W utworze tytułowym dominuje ambient, Grá i Munin uderzają w iście filmowe nastroje, Ni słucha się trochę jak eurowizyjnej ballady, z kolei Viseveiding subtelnie zahacza o pagan-blackowe nastroje. Wardruna popełniła album, który afirmuje mitologię oraz muzykę dawną za pomocą współczesnych rozwiązań melodycznych. Z jednej strony wywołuje uczucie czegoś znajomego, zakorzenionego w folkowej tradycji, z drugiej zaś zupełnie nowego. W swoim nurcie to jeden z najlepszych krążków dekady, a może nawet i XXI wieku. Co by nie mówić, prawdziwy biały kruk.
04. Evergrey – Escape of the Phoenix
Po zakończeniu oceanicznej trylogii grupa Toma Englunda postanowiła nagrać materiał odcinający się od tego konceptu. I słusznie. Escape of the Phoenix muzycznie trzyma się bezpiecznych ram, ale wciąż składa się ze świetnie napisanych (luźno powiązanych ze sobą) piosenek, a swoją przewrotność odsłania dopiero w warstwie lirycznej.
(…) Englund już na wejściu dokonuje reinwencji symbolu feniksa. Nadaje mu ludzki pierwiastek i stara się odpowiedzieć na pytanie: „co by się stało, gdyby ognisty ptak nie chciał się odrodzić?”. Oczywiście, nie chodzi tu o dosłowną dekonstrukcję staroegipskiego mitu, a metaforę – lejtmotyw, który będzie nam towarzyszyć w trakcie słuchania albumu. Liryki składają się więc na historie o próbach ucieczki od nowego życia, zatapianiu się w mrokach starego; ale też walce z lękami oraz poczuciem winy. (…) Szwedzi powrócili w wielkim stylu niczym przysłowiowy „feniks z popiołów” (i tak, to stwierdzenie musiało w końcu paść!). Po kanciastym „The Atlantic”, któremu przyświecała bardziej metalowa myśl, grupa wróciła do tego, co wychodzi im najlepiej. Do kompozycji chwytliwych, acz dziarskich; agresywnych i subtelnych zarazem; o idealnie zrównoważonym środku ciężkości. „Escape of the Phoenix” nie wstydzi się melodyjności, choć to materiał stricte progresywny, niestroniący od spektakularnych solówek czy połamanej rytmiki. Na szczęście muzycy często łapią porządny oddech, cobyśmy się nie znużyli tymi ciągłymi ewolucjami, i zawsze wstrzeliwują się z nim we właściwym momencie. Sinusoidalna struktura krążka działa tylko na jego korzyść i naprawdę trudno jest w tym przypadku wyłonić utwór nieudany czy niepotrzebny. W gruncie rzeczy tym właśnie mógł być „The Storm Within” (2016), gdyby grupa lepiej go ułożyła.
03. Daria Zawiałow – Wojny i noce
Jestem łasy na synthpop, ale to już wiecie z moich poprzednich podsumowań. Nie zmienia to faktu, że jestem troszkę zmęczony usilnym idealizowaniem klimatów retro i bałem się, że nowa płyta Darii Zawiałow pójdzie w podobnym kierunku. Na szczęście się myliłem. Wojny i noce to materiał bardzo autorski, z jasno ukierunkowaną wizją artystyczną, w którym pozornie niewinną ejtisową stylówkę należy traktować jako formę iluzji. I tak na jednym biegunie mamy futurystyczną dystopię, mangową oprawę oraz syntezatory; na drugim zaś próbę przepracowania lęków współczesnego człowieka. Daria opowiada między innymi o samotności i kryzysie tożsamości (Oczy – polaroidy), toksycznych relacjach (Kaonashi), podejmuje się krytyki władzy (Metropolis), kreśli kompleksowy portret jednostki, na której wywierane są różne formy opresji. To niezwykle czuły i osobisty krążek. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną, to mamy tu do czynienia z wyśmienicie wyprodukowanym synthpopem – zerkającym w przeszłość, ale jednocześnie pełnym nowoczesnych rozwiązań. Artystka wplata do utworów rockowe struktury (Wojny i noce), orientalizmy (Reflektory – sny), funky (Serce), a nawet odrobinę rapu (Metropolis) – na szczęście wszelkie wtrącenia są subtelnie akcentowane. Co prawda Wojny i noce to materiał mniej eklektyczny względem Helsinek (2019), ale za to bardziej koherentny i spójny stylistycznie. Na koniec dodam jeszcze, że płyta niespodziewanie okazała się soundtrackiem mojego urlopu i towarzyszyła mi niemalże przy każdej dłuższej trasie. Zapętlałem ją wtedy i zdarza mi się nawet teraz. A to chyba najlepsza rekomendacja.
02. Between The Buried And Me – Colors II
Amerykanie wypuścili w minionym roku bodaj najlepsze wydawnictwo od czasu The Parallax II: Future Sequence (2012), będące zarazem kontynuacją – co by nie mówić równie świetnego – Colors (2007). Zarówno pod kątem struktury – każdy utwór płynnie przechodzi w kolejny – jaki i samej tematyki nowe dzieło Between The Buried And Me zdaje się podtrzymywać pierwotny koncept. Tommy Rogers wciąż analizuje swój punkt widzenia na temat człowieczeństwa – centralizuje swoje lęki na systemie, technologii, intelektualnej zapaści, wykorzystuje do tego formy satyryczne. Co nie zmienia faktu, że dalej jest to album gorzki i przenikliwy, w którym tytułowe kolory należy traktować z dużym dystansem. Muzycznie to oczywiście materiał absolutnie szalony i nieprzewidywalny, miksujący wiele – pozornie niepasujących do siebie – form. Na pierwszym planie dominuje tradycyjnie metalcore i prog rock, podlane nutką melodycznego chaosu – tu bez zaskoczeń. Dużo ciekawiej dzieje się natomiast między wierszami. Taki Fix the Error zgrabnie dodaje do tej mieszanki punka i gospel, Never Seen / Future Shock – bossa novę i jazz, z kolei The Future is Behind Us to kolejny list miłosny grupy do Beatelsów. Jednakże najbardziej powalającą kompozycją na płycie okazuje się wieńczący Human is Hell, po mistrzowsku syntezujący wszystkie wspomniane wyżej wtrącenia. Colors II buduje swoje walory na nieprzystępności i elitarności, bo nie jest to materiał łatwy do przyswojenia, ale mimo to wciąż cholernie satysfakcjonujący, szczególnie po kilku odsłuchach. Amerykanie po czternastu latach od premiery jedynki nie tylko zdołali podźwignąć jej kult, ale też wypuścić dzieło rozwijające macierzyste założenia. A to sztuka trudna do osiągnięcia.
01. Harakiri for the Sky – Maere
Kiedy usłyszałem pierwsze single z Maere byłem pewien, że nowe wydawnictwo Austriaków będzie wyjątkowym doświadczeniem. Przytłaczającym, ponurym, eksplorującym ludzkie lęki i traumy, a przy tym artystycznie spełnionym. Oczywiście nie jest to album dla osób, które stronią od ekstremy, ale całej reszcie jak najbardziej polecam. Całym swoim spaczonym serduszkiem.
(…) Zawarta w tytule krążka „Maere” znana jest wielu kulturach, ale my – Słowianie – możemy kojarzyć ją pod nazwą zmora, nocnica, strzyga lub strzygoń, czy właśnie mara. (…) Demon ten odwiedza nas we śnie – siadając nam na klatce piersiowej, wywołując niepokój oraz bezdech – i obecnie wiąże się go ze zjawiskiem paraliżu sennego. Będąc w stanie katapleksji, na granicy jawy i fantazji, nasz umysł zaczyna tworzyć projekcje najgorszych koszmarów, które stają się bardziej rzeczywiste niż kiedykolwiek. (…). J.J. w swoich lirykach, w których to folklor zazębia się z psychoanalizą, stara się wzbudzić w słuchaczu podobne uczucie przytłoczenia i bezradności. Opowiada o żałobie, poczuciu winy, przemijaniu oraz tęsknocie, a swoim wersom nadaje oniryczno-poetycką aurę. Ukazuje więc prawdziwy koszmar egzystencji, po którym trudno się otrząsnąć. (…) „Maere” to jak dotąd najlepsza wizytówka Austriaków. Niemal doskonała fuzja ekstremy i postgatunkowej melodyki; agresji i liryzmu; swoistego yang i yin. Ale to nie pierwszy raz, kiedy ktoś stara się połączyć te dwie – wydawałoby się – odległe poetyki. Przeważnie jednak ta granica była, mniej lub bardziej, naginana. (…) W tym pędzącym szaleństwie grupa znajduje miejsce na przestrzeń i melodię, a to umiejętność trudna do okiełznania. „Maere” stroni zarówno od tandety, jak i powtarzalności – to przemyślany, bardzo kompetentny materiał. Oczywiście nie każdemu będzie odpowiadał depresyjny charakter tekstów, ale dla samej muzyki warto się wewnętrznie sponiewierać. Tytułowa zmora może więc spowodować bezdech, na szczęście bardziej z zachwytu niż przyduszenia.
Dotrwaliśmy do końca kolejnego – dziewiątego już – podsumowania mojej Muzycznej warowni (piątego na Muzycznej Hiperprzestrzeni). A oznacza to tyle, że za rok, o ile wszystko potoczy się pomyślnie, doczłapiemy do okrągłej dziesiątki. Nie mam pojęcia, kiedy to zleciało… Już niemalże od dekady przygotowuje dla Was podsumowania. Co więc planuję w związku z tym? Pewnie napiszę jakiś krótki felieton z tej okazji, może przygotuję playlistę na spotify z najlepszymi utworami dekady? Kto wie! Niestety AD 2022, a przynajmniej pierwsze dwa kwartały, będą raczej spokojne pod kątem muzycznych doznań. Z trudnością wypatruje jakichś premier, na których szczerze by mi zależało. Tak naprawdę tylko Closure / Continuation – nowy album Porcupine Tree – wywołuje u mnie szybsze bicie serca, ale ten wyląduje w sklepach dopiero pod koniec czerwca… Czego wiec Wam życzyć w Nowym Roku? Mniej dziwności, więcej stabilności, ale podlanej odrobiną zaskoczeń. Czy to w życiu, czy w odtwarzaczu.
Łukasz ‘Geralt’ Jakubiak