Musica deus
Robin Staps nie planował kolejnego albumu The Ocean, przynajmniej nie jako część ich rozłożonego na kilka albumów konceptu. Podstawą Holocene okazał Limbus – solowy debiut klawiszowca kolektywu, Petera Voigtmanna (vel SHRVL). W 2020 roku muzyk przesyłał liderowi formacji szkielet swojego materiału, skupionego wokół ambientu i IDM. Staps sukcesywnie pisał partie gitarowe pod każdy utwór aż – dość niespodziewanie – powstał dziewiąty krążek projektu, będący zarazem rozwinięciem, jak i odcięciem od dwóch części Fanerozoiku (2018, 2020).
Holocene (z gr. ὅλος „wszystek” i καινός „nowy”) można nazwać epilogiem do filozoficznych rozważań, podejmowanych przez grupę od kilkunastu lat. Staps w swojej wizji zrównuje etapy ewolucji Ziemi z koncepcją wiecznego powrotu Friedricha Nietzsche’ego, a całość przefiltrowuje przez własną wrażliwość. Omawiana na tegorocznym wydawnictwie era dawniej nazywana była jako aluwium (łac. alluere, czyli „obmywać, oblewać”), co również ma odbicie w surrealistycznych lirykach gitarzysty. Wychwycimy w nich aluzje do wymierania gatunków niedostosowanych do środowiskowych zmian, powstawaniu nowej – lepszej – cywilizacji (homo deus*) oraz podnoszeniu się poziomów wód, umożliwiających… mentalne oczyszczenie. W gruncie rzeczy nawiązania do epoki holocenu są tu raczej marginalne, ale spełniają swoją rolę. Staps opowiada o jednostce uwięzionej w pętli zmian; z kolei problemy izolacji, globalnych paranoi, odziedziczonego poczucia winy czy dekadenckości (tudzież redefiniowania rzeczywistości) ubiera w inteligentne metafory. Jednak im bliżej finału, tym teksty nabierają katartycznego ujęcia, zahaczając o motyw walki z podległościami i odzyskiwania wewnętrznej wolności (przytaczanego wcześniej obmycia). Do wkroczenia w ten świat zachęca grafika autorstwa Martina Kvamme i Stefana Alta – minimalistyczna, acz hipnotyzująca; wywołująca złudzenie optyczne; idealnie oddająca wielowymiarowość krążka.
Muzykę kolektywu od zawsze cechowały eklektyzm oraz rozbudowane instrumentarium. Nie zabrakło więc sekcji dętej, za którą tym razem odpowiadają Steve Thompson (puzon) oraz Fritz Mooshammer (trąbka, waltornia); jak również partii fortepianowych wykonanych przez Friedera Heptinga (usłyszymy je na Unconformities). W przypadku tak imponującego przekroju gatunków – od ambientu, aż po doom/deathowe zrywy – kluczowe okazało się wydobycie przestrzeni z materiału. Tego zadania podjął się Karl Daniel Lidén, inżynier dźwięku współpracujący wcześniej m.in. z Bloodbath czy Katatonią. Na Holocene postawił na czytelność instrumentów, szczególnie klawiszowych oraz rytmicznych, nie rezygnując przy tym z organicznego brzmienia gitar. Słychać, że realizator doskonale rozumie wrażliwość grupy, która nigdy nie trzymała się utartych szablonów.
Holocene wiernie podąża za motywami z utworu o tym samym tytule, który wieńczył poprzedni album. To najbardziej oddychający materiał w dyskografii Niemców, skupiony na elektronicznych pejzażach, jeszcze bardziej podkreślający efemeryczny charakter konceptu. Słychać to już w pierwszych sekundach Preboreal – rozpoczynającego się od syntezatorowego tematu Voigtmanna, który wnika w melodyjną, pełną chwytliwych refrenów kompozycję. W tej oprawie doskonale odnajduje się czułe oblicze Loïca Rossettiego, uzupełnione wokalami Gali Noam Maoz. W podobnym tonie utrzymane zostały Boreal i Sea of Reeds – ten pierwszy zręcznie lawiruje między ambientem a doom metalem, drugi zaś wprowadza słuchacza w kołysankowy nastrój (podbijany przez sekcję dętą i dwugłosy). Charakter albumu diametralnie zmienia się na Atlantic, którego już po pierwszym odsłuchu można nazwać dramaturgicznym majstersztykiem. Na początku prym wiedzie tu triphopowy beat, oprawiony hipnotyzującym śpiewem Rossettiego; chwilę później spajają się z nimi finezyjne partie Paula Seidela (perkusja) i Mattiasa Hägerstranda (bas) oraz dęciaki. A to jeszcze nie koniec uniesień. Finał przeradza się w polirytmiczny taran, atakując znienacka riffami i ekspresyjnymi wokalami. I tak, grupa wraz z końcem kompozycji wyznacza dla Holocene nieco inny kierunek.
Subboreal przywodzi na myśl utwory Katatonii, co najlepiej oddają gitary Robina Stapsa i Davida Ramisa Åhfeldta. Miłośników agresywniejszego emploi Niemców powinny ucieszyć też growle, które od tego momentu będą pojawiać się na płycie zdecydowanie częściej. Pierwsza połowa Unconformities należy do Karin Park – szwedzko-norweskiej wokalistki, na co dzień obracającej się w synthpopowych dźwiękach. Utwór zaczyna się sambą, wspieraną jazzującym śpiewem, by chwilę później przeobrazić się deathmetalową zadymę. Parabiosis z kolei zaczyna się dość niepozornie – drum’n’bassowym biciem i wielogłosami – ale ostatecznie okazuje się istnym lamentacyjnym krzykiem, niestroniącym od kanciastych riffów. Wieńczący Subatlantic brzmi jak klasyczny kawałek The Ocean. Panowie zaczynają subtelnymi orientalizmami; z kolei w refrenie i mostku skręcają w stronę doom metalu, który odstępuje dopiero blisko epilogu. Grupa pozostawia tam słuchaczy z syntezatorami oraz sekcją dętą – cichymi bohaterami recenzowanego wydawnictwa.
Wyjątkowość The Ocean Collective zawsze leżała w umiejętnym operowaniu swoim warsztatem oraz muzycznymi zainteresowaniami. Niemcy na Holocene przesuwają nieco te akcenty; odważniej skłaniają się w stronę elektroniki, a przy okazji rewidują swoją dotychczasową twórczość. Ich nowe wydawnictwo to odbicie współczesności – i nie chodzi tu wyłącznie o warstwę tekstową – w której myślą przewodnią okazuje się ciągła ewolucja. Zespół pracuje na sprawdzonych formach, ale poddaje je ciągłym eksperymentom. Ich progres nie polega na szlifowaniu jednej konwencji, a krystalizowaniu postgatunku. Nowy krążek formacji, choć kontynuujący myśl stojącą za Fanerozoikiem, ma w sobie silny autonomiczny pierwiastek. Opowieść o ostatecznych przemianach wręcz wypadało oprawić w syntezatorowo-metalowe dźwięki, które nadały materiałowi nowoczesnego sznytu. To wzorcowa klamra.
Geologiczno-filozoficzny rozdział The Ocean można uznać za zamknięty, ale nie znaczy to wcale, że z grupy ulotnił się ewolucyjny potencjał. Czy osiągną kiedyś status musica deus? Zobaczymy.
Łukasz Jakubiak
*) (pol. człowiek boski). Koncepcja izraelskiego historyka, Yuvala Noaha Harariego sugerująca, że człowiek wkrótce stanie się równy bogom, a śmierć jest zaledwie problemem technicznym. Uważa, że nieśmiertelność jest wyłącznie kwestią czasu i zasadności portfela. Jak to się ma do konceptu Robina Stapsa? W utworze Parabiosis muzyk porusza dylemat permanencji i wydłużania życia; w punkcie kulminacyjnym wręcz używa nazwy homo deus.